Artykuły

Ernst. Szpieg bez polotu

"We are Camera/Rzecz o Jazonie" z Teatru Jeleniogórskiego na VII Festiwalu Prapremier w Bydgoszczy. Pisze Michalina Łubecka w Gazecie Wyborczej - Bydgoszcz.

Brak konsekwencji - oto jedna, główna wada jeleniogórskiego spektaklu. Kilka nieposkładanych pomysłów to za mało, by wykorzystać potencjał "We are camera (rzecz o Jazonie)".

Podróżować klasą business, nosić świetnie skrojone garnitury, władać kilkoma językami, jednym skinieniem palca likwidować wrogów narodu, po trudnej akcji pić najlepszy alkohol i spotykać na swojej drodze piękne, uległe kobiety - który dorastający chłopak nie marzył o byciu szpiegiem? Nie tajemniczym Don Pedro z Krainy Deszczowców w czarnym płaszczu, ale raczej dzielnym Bondem w niegniotących się koszulach.

Urodzony na terenie dawnej Republiki Federalnej Niemiec dramaturg, Fritz Kater, proponuje nam nowego bohatera - jest nim Ernst: dla sąsiadów biolog, ogrodnik, zachodnioniemiecki naukowiec, a dla wschodniego wywiadu - świetny szpieg. Mężczyzna, przykładnie, ma żonę i dwójkę dzieci, bo cóż to byłby za szpieg bez przykrywki w postaci uroczej córeczki i grzecznego syna? Ernst zabiera tę pozornie idealną rodzinę na sylwestra do Finlandii. Pożegnanie 1969 i powitanie 1970 r. ma być niezapomnianym wydarzeniem. I tak się staje, gdy najbliżsi dowiadują się, czym w rzeczywistości zajmuje się ich ojciec i mąż, kiedy odkrywają, że ich pobyt w Skandynawii to nie urlop, ale tchórzliwa ucieczka.

Zapowiada się pasjonująco, nieprawdaż? Mógłby z tego powstać świetny thriller sensacyjny albo - gdybyśmy poszli innym tropem - szpiegowska komedia czy nawet targający emocjami widza dramat psychologiczny. Niekoniecznie jednak potrzebny jest nam jeden trop - z ochotą publiczność przyjęłaby spektakl, który niełatwo zaszufladkować, taki, który pozwoliłby bawić się znaczeniami i szukać podtekstów, który lawirowałby pomiędzy gatunkami i konwencjami. Do tego jednak niezbędna jest konsekwencja, a tej spektaklowi "We are camera (rzecz o Jazonie)" zabrakło.

Znalazło się tu kilka dobrych pomysłów. Trafne było sięgnięcie po kulturowe klisze, np. w postaci uwielbianych niemieckich żelków haribo, czy już na deskach - operowych, rockowych i reggae'owych przebojów. Jednak oprawa muzyczna zwyczajnie raz zagłuszała śpiewany w tym czasie tekst w języku polskim, a innym razem była zbyt głośnym tłem dla scenicznych działań. Podobnie dobrym, ale niekonsekwentnym zabiegiem było posługiwanie się na scenie językiem angielskim. Aktorzy sprawnie poruszali się w wydzielonej na Scenie Kameralnej przestrzeni, zaczepiając widzów swoimi zabawnymi tańcami czy zalotnymi kwestiami. Bardzo sugestywna, ale i wyważona była Anna Ludwicka w roli małej Soni. Kroku dotrzymywali jej: sceniczny brat Mirco grany przez Marcina Pempusia i prześmiewczy portier John - Robert Mania.

To jednak zbyt mało, by zaciekawić widza, zachęcić do uzupełniania białych plam pomiędzy pourywanymi historiami i poskładania ich w logiczną całość. To zbyt mało, by Ernsta porównywać do mitologicznego Jazona, a jego ucieczkę czy tez życiowe losy - do wyprawy po złote runo. To zbyt mało, by na serio zainteresować się przemianami politycznymi, które miały być znaczącym tłem akcji. Było tu głównie sporo niekonsekwencji - zbyt dużo.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji