Artykuły

Życie wystarczająco dobre

- Outsider, łobuz. To ciągłe posądzanie mnie o bycie kimś spoza normy społecznej czy obyczajowej mnie upokarza. To jest kurewsko obraźliwe. Ale "gęba" zrobiona! Gombrowicz zaciera ręce! Pytam, czy skoro tzw. standard jest tak wszawy i głupi, nie mam prawa powiedzieć, że szczam na to? - mówi KRZYSZTOF MAJCHRZAK, aktor Teatru Studio, grający gościnnie w "Borysie Godunowie" w Teatrze Dramatycznym w Warszawie.

Niewielu aktorów swą silą rozsadza ekran i scenę. KRZYSZTOF MAJCHRZAK gra Szujskiego w "Borysie Godunowie" w warszawskim Teatrze Dramatycznym. Premiera 6 października.

Zaczynasz właśnie nowy rozdział - jako wykładowca warszawskiej Akademii Teatralnej. Jaki przekaz masz dla swoich studentów?

Krzysztof Majchrzak: Najkrócej mówiąc, chcę zapełnić lukę, której istnienia sam doświadczyłem, najpierw studiując na Akademii Muzycznej, a potem w Szkole Filmowej w Łodzi i PWST w Warszawie. Dać im to, czego tak mało doznałem. Poczucie bezpieczeństwa, mojej radości ze spotkania z nimi. Na pewno idzie też o odwagę, o umiejętność pracy. Nieważne, czy będą fantastycznie wypadać na egzaminach. Chcę, żeby byli samodzielni przez całe życie. Nie uniknie się też poruszenia kwestii światopoglądu, którego brak jest niestety cechą charakterystyczną przedstawicieli wszelkich tzw. artystycznych zawodów. Będę więc przekonywał moich wychowanków, że posiadanie światopoglądu nie powinno przeszkadzać w interpretacji roli (śmiech).

W Polsce łatwiej jest nie mieć światopoglądu lub skrzętnie się z nim ukrywać. Do szkoły teatralnej idzie dziś nie wiem 700 czy 1000 osób rocznie. Lwia część z nich liczy na zarobek w serialach...

- Gdy ma się 18 lat, rzadko się wie, czego się chce. Krishnamurti mówił do dzieciaków: "Żądajcie od nauczyciela, aby pomógł wam dowiedzieć się, czego chcecie. Właśnie zamierzam im pomóc. Co do seriali - Lem powiedział kiedyś: świat jeździ na świni. Właśnie! Kochamy Jezusa z Nazaretu, Franciszka z Asyżu, Schopenhauera, Kanta, ale świat jeździ na rozpasanej, utytłanej błotem świni. Są jednak ludzie, którzy naprawdę wierzą w moc imperatywu kategorycznego i to im trzeba pomóc dowiedzieć się, o co w ich życiu naprawdę

idzie. Jakie warunki trzeba spełnić w tym zawodzie, by po latach mieć przyzwoite stosunki z samym sobą, by choć trochę siebie lubić. A jeśli zaowocuje to uczciwą rezygnacją z aktorstwa na rzecz innego zajęcia - proszę bardzo.

Co w twojej szkolnej przeszłości było szczególnie rozczarowujące?

- Nie byłem orłem w klasie fortepianu. O takich mówiło się: zdolny, ale leń. Kiedyś w radiu, w audycji Jana Webera, usłyszałem preludium cis-moll Rachmaninowa. Towarzyszyła temu opowieść o trudnych chwilach w życiu kompozytora, kiedy je pisał. Wysłuchałem go jak w gorączce. Natychmiast wybiegłem z domu, kupiłem nuty. Trzy dni później umiałem ten utwór na pamięć, w przyzwoitym tempie grałem go, choć nie należy do najłatwiejszych. Z wypiekami na twarzy czekałem na lekcję. Zagrałem. A mój profesor po prostu zamknął mi nuty, mówiąc, że to dla mnie za trudne. Nie dał mi szansy. Nienawidziłem jego i tej jego decyzji, bo zamykając mi nuty, zamknął jakby drogę do muzyki. Chcę zapobiec takim kataklizmom w życiu innych. Gdy ktoś objawi namiętny stosunek do czegokolwiek, nie dam mu zginąć. Rozdmucham to, aż świat stanie w ogniu.

Sam sobie dajesz takie namiętności?

- Wyłącznie. I czy jest to oglądanie US Open, czy Roland Garros, czy ćwiczenie karate, czy uczenie się nowego standardu Keitha Jarretta, czy rozmowa przy piwie - liczy się tylko spotkanie. Nie jakaś sztuka, bo tę serdecznie pieprzę. Tylko spotkanie. Na nic innego nie mam czasu. Zresztą sztuka jest spotkaniem, zawsze i wszędzie. I o tym także będę mówił na zajęciach. Bo spotkanie jest święte. I w ostatecznym rachunku tylko ono zostaje, więcej nic. Jest tylko dziś i jest spotkanie. Chcę rozbudzić w nich apetyt na spotkanie, które jest solą życia.

A dopiero później namiętność do sztuki?

- Teatr i sztuka są tylko okazjami do spotkania. Nie boisz się skostniałej struktury Akademii?

- Nie boję się. Zresztą rewoltę w sztuce robi się przez miłość i pracę. Budowanie zamiast demolowania. A awangarda, jak mówi jeden z moich mentorów, to ekstremalna forma tradycji.

Mówisz - tenis, jazz. Spełnienia nie daje ci zawód?

- Jakoś nie. Istnieje ciągle potworny rozziew między marzeniami a tym, co w danej chwili można osiągnąć. Chciałbym np. zrobić film, który zaakceptowałbym w 100 procentach. Wiem skądinąd, że pewnie nigdy nie uda się wcielić w życie mojego marzenia, ale wciąż się na to nie godzę. To moja słabość. Dlatego lubię próby, badania, proces dochodzenia. Ze względu na owe badania cenię teatr Lupy. Nawet nie za efekty, ale postawę badacza właśnie. Wolę badanie niż domykanie spraw. Za badania ceniłem Grzegorzewskiego. Uwielbiam ludzi, którzy z pasją próbują poznać naturę zjawisk, czasem z góry wiedząc, że efekt może być niezadowalający. Nie mogę sobie dać z tym rady. Mówią mi, żebym się cieszył tym, że coś udaje się w "pewnym procencie". Nie mogę, choć wiem, że to frajerstwo. Jest mi z tym ciężko, to rodzaj kalectwa.

Od premiery ważniejsze są próby?

- Premiera jest pogrzebem idei. Trzeba przedstawić coś, co jest niepełne, niegotowe. Nie umiem żyć z kompromisami w tle. To samo dotyczy przyjaźni. Jeśli pojawi się na niej cień podłości i zdrady, nie jestem chętny do wybaczania. Nie dopuszczam też możliwości, że to ja mógłbym zdradzić. Mój lekarz nie kazał mi być świnią - jak mówi mój znajomy. I nie wierzę w tzw. przyjaźń trudną albo szorstką. Przyjaźń jest po to, żeby było łatwo i ciepło. To dom, który stwarzasz komuś w swoim sercu.

Wracam do teatru. Wszystkiemu, w czym bierzesz udział, dajesz osobisty stempel. To jest warunek wszelkiego pełnego zaangażowania się w cokolwiek.

- Wraz z premierą nie kończysz pracy nad przedstawieniami. W dodatku dopiero wtedy dochodzi do spotkania z widownią. To cholernie zobowiązujące - w mroźny wieczór, z daleka ktoś dla nas przyjeżdża do teatru. Nieważne, gram czy reżyseruję. Na każdą kolejną porcję przedstawień staram się przygotować korekty. Tak, by wszystko wzrastało na nowo, ożywało. I szybko, niestety, zaczynam nie lubić ludzi, którzy nie czują potrzeby takiego majstrowania przy spektaklu. Nieważne, czy osiągniemy jakąś mityczną artystyczną pełnię. Śmiertelnie uwodzi mnie sama deklaracja walki do końca.

I odnajdujesz ją w "Borysie Godunowie" w Teatrze Dramatycznym. Jak doszło do twojego spotkania z reżyserem?

- Czy odnajduję, to się jeszcze okaże. Na razie widzę, że reżyser Andriej Moguczij i jego współpracownik, kompozytor Sasza Manockow to dzielni rycerze. Ujmuje mnie, jak mocno ich ta praca pochłania, jak wiele kosztuje. Zadzwoniono do mnie, że Andriej Moguczij chce się ze mną spotkać, a za chwilę wraca do Petersburga. Całą noc jechałem samochodem z dalekiego miejsca w Europie, żeby rano pożegnać Andrieja na Okęciu. Spotkaliśmy się w jakimś barze na lotnisku. Ten facet ma ogień w oczach, mocne ręce i gorące serce. I gasnące spojrzenie, gdy błądzimy. Tak samo Saszka. Temperatura pracy, w którą wrzucili zespół, powoduje, że czuję się jak ryba w wodzie, choć nie zawsze wszystko do końca wiem czy rozumiem. A najważniejsze są te ich oczy, wpatrzone w człowieka z wściekłością lub rozbawieniem. W nich ucieleśnia się idea spotkania. Poza tym czuję, że Borys Godunow - Adam Ferency - ma szansę na piękną rolę.

Wracasz na scenę po dwóch latach przerwy. Od "Świateł miasta" w Studio...

- Cholera, jakoś mnie nie interesuje nic z tego, co czytam. Polski dramat współczesny to dramat. Albo szukanie szoku, uderzanie w modne tematy, albo czysta grafomania. Znalazłem swoje miejsce w sztukach MacPhersona. Nie od rzeczy nazywają go irlandzkim Czechowem i pewnie nie od rzeczy za swą człowieczą czujność płaci tak wiele - jest ponoć trzydziestokilkuletnim alkoholikiem. Odmówiłem też pracy chyba w dziesięciu filmach. Jest źle. Wciąż jednak mam nadzieję, że owa niechęć czy wręcz nienawiść do pewnych scenariuszy zaowocuje a rebours potężnym promieniem miłości w innych sytuacjach twórczych. I kiedy będę kochał, to będę kochał tak mocno, jak teraz nienawidzę. A nienawidzę i gardzę pewnymi decyzjami ludzkimi i daję sobie do tego prawo. Dlatego też moim autorytetem jest Zbigniew Herbert, mówiący tak albo nie. "Bądź wierny, idź". I kocham go, kiedy ostrzega: "Oglądaj w lustrze swą błazeńską twarz".

Czemu przestałeś grać "Światła miasta"?

- Bo dostrzegłem potworną przepaść między ogromem przygotowań do każdego kolejnego spektaklu, nadzieją, że kolejne korekty go ożywią, a bezwładem ze strony kluczowych aktorów, od których tyle zależało. Po wielkiej nadziei - wielkie rozczarowanie. Głupio mówić, ale często upokorzony tym wszystkim wracałem do domu, płacząc. Jakby ktoś kopnął dziecko we mnie. Wreszcie, w porozumieniu z Bronką Nowicką, współreżyserem, poprosiłem

dyrektora o zdjęcie przedstawienia. W dodatku w "Światłach miasta" zapragnąłem zagrać rolę uszytą z tła, z małą ilością tekstu, ale ciążącą nad całością. Ale żeby tak rozumiana szara osnowa się sprawdziła, główne wątki muszą błyszczeć. Ale one nie błyszczały, bo miały inne zajęcia.

Wchodząc w "Borysa Godunowa", nie czułeś głodu sceny?

- Nie. Czuję, jak zaczyna pochłaniać mnie kino. Właśnie napisaliśmy z Teresą Kolarczyk pewien scenariusz. To była uczciwa praca. Temat: średniowieczny klasztor i zwada dwóch mnichów. Bardzo się na to cieszę. A w ogóle ciągnie mnie do tego, aby mówić bez słów, bo coraz mniej im ufam. Nienawidzę pustego gadania i tych wszystkich pięknych filmów z tezą. Np. "Niebieski". Bardzo, bardzo go szanuję, ale po co na końcu jest ten hymn o miłości z koszmarną muzyką Preisnera. On tym bombastycznym finałem zabija całą eteryczność filmu. W podstawówce mówiło się o czymś takim "powtórka dla słabszych"...

Może to jeszcze jedna artystowska poza.

- Pieprzyć je. Dlatego kocham jazzrockową rewoltę Davisa, wejście do kina Tarantino i Coenów. Uwielbiam, kiedy artysta uczy się języka tabloidów po to, by na spotkanie z widzem stawić się jako rozumiejący cały kontekst współczesności bard, a nie pseudowysublimowany dureń. Dlatego nie odrzucam publiczności przygłupich wesołków. Ja chce im ją odebrać, bo w nią wierzę i ją szanuję.

Grasz w "Borysie Godunowie", mówiąc, że teatr Cię nie interesuje.

- Nie interesuje - to gruba przesada. Co do "Borysa" - to właściwie nie jest teatr. Jest w tym jakiś brud. Coś z dokumentalnego zapisu świata. Właśnie dlatego cały czas tęsknię za filmem. Za ziarnem taśmy, detalem, zbliżeniem. Ciekaw jestem samej substancji filmu, ona mnie wciąga. Chciałbym zagrać Charlesa Bukowskiego - ciągle był zachłanny, ciekawy spotkania i dlatego pieprzył tzw. karierę. Chciałbym zagrać homoseksualnego Karola Szymanowskiego...

Twoje marzenie od lat...

- ...wciąż niezrealizowane. Z mojej wyłącznie winy. Jestem bardzo niezorganizowany. "Organizuję" się wyłącznie dla kogoś lub czegoś.

- Ostatnim twoim filmem było "Inland Empire" Lyncha.

- Bardzo go cenię. Brakuje nam dzieł radykalnych, wyrzekających się bezpiecznych rozwiązań. Lynch coś takiego zaproponował. Tak, to było działanie ociekające wręcz ryzykiem. Ekstremalne.

W dodatku wtopiwszy się w jego świat, pozostałeś sobą. Nie widziałem tylko aktora u Lyncha, ale i Majchrzaka.

- Ku mojej radości byliśmy blisko w tej pracy. Czułem się bezpiecznie, dlatego mogłem proponować rzeczy pożyteczne dla filmu. W Davidzie ujęły mnie jego skromność i prostota. Oczekiwanie od życia, by było wystarczająco dobre, nic więcej. I mowa o jednym z najważniejszych reżyserów świata! I ten jego dom - żaden pałac, zwykły dom. On łaknie spotkania. Dobrze się wita, żegna. Bez tej lepkiej bliskości, bo jest blisko naprawdę. Radosne jest to, co dzięki niemu zrozumiałem. Że mam prawo żyć, jak chcę, choć to się może komuś wydać dziwaczne albo ekstremalne. To dostałem od Davida.

Bo wiesz przecież, że jesteś postrzegany jako freak. Myśli się: przyjdzie Majchrzak, komuś przywali, kogoś obrazi...

- To obrzydliwe. Jak ja mam tego serdecznie dość! Outsider, łobuz. "Dlaczego pan taki trudny" - zaczynają ze mną każdy wywiad. To ciągłe posądzanie mnie o bycie kimś spoza normy społecznej czy obyczajowej mnie upokarza. To jest kurewsko obraźliwe. Ale "gęba" zrobiona! Gombrowicz zaciera ręce! Pytam, czy skoro tzw. standard jest tak wszawy i głupi, nie mam prawa powiedzieć, że szczam na to? Dlaczego ludzie tak boją się wyjścia z toksycznego kręgu ambiwalencji? I zamiast kontrastu uczciwy - świnia, wprowadzają: uczciwy - kompromisowy. O nie! Uczciwy - świnia. Tego się trzymajmy.

Ale nie zmieniasz swojej drogi. Mógłbyś grać więcej, mieć więcej pieniędzy...

- Ale po co? Nie cierpisz nędzy, czy to nie pięknie wystarczające?

Jacek Wakar

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji