Artykuły

Damski ortalion

"Piekarnia" w reż. Wojtka Klemma na Scenie Kameralnej Starego Teatru w Krakowie. Pisze Paweł Głowacki w Dzienniku Polskim.

Brzydota lilipucia. Choćby ortalion z epoki Gierka. Żałość. Zetlały ortalion damski koloru myszy w rowie przy gminnej drodze do Zgierza w deszczowy dzień, paździerzowe pakamery inżynierów robót ulicznych, płaska biel stylonowych przyodziewków komunijnych w latach bławatnej posuchy, kraszone sztucznym futrem kozaki "Relax", czapy "Marusarzówki" z przaśnej wełny w barwach typu "płody ziemi", rdzewiejąca wiata prowincjonalnego przystanku PKS, marmurkowy dżins tajlandzki, marynarki ze skaju, flanelowe koszule w uniwersalnym rozmiarze konia, barchanowe majtki, kalesony z polistyrenu... Konstelacjo paprochów - kto cię wyrecytuje do końca?

W sumie - recytacja jest zbędna. Można krócej. Wystarczy po prostu rzec: przez Wojtka Klemma na Scenie Kameralnej Narodowego Starego Teatru usypana "Piekarnia" Bertolta Brechta. Dwie muliste godziny odwiecznej żałości smaku. Jak widać, gen gustowania w estetyce zetlałych ortalionów damskich koloru myszy - z pokoleń idzie w pokolenia. I nie nowa też jest dzisiejsza nadzieja Klemma, że estetyczny muł - ostro działa, wzburza, niepokoi, wstrząsa.

Wstrząsa? Oto paździerzowe pakamery, całe w bielach starych przyodziewków komunijnych - na obrotowej scenie kręcą się sennie. I co? Niech się kręcą. Indywidua, okutane byle czym w barwach "płodów ziemi", doszczętnie znudzone, popijają coś z plastikowych kubków przy stole z boku? Palą? Coś mruczą? Ich sprawa. Rozebrane do pasa, bose osiłki wykonują na proscenium kicania karateków? Podciągają się na drążkach? Truchtają? Ni z gruchy, ni z pietruchy kopią Bogu ducha winne powietrze? Owszem. I na zdrowie. Blady młodzik z bródką muszkietera, w kalesonkach z polistyrenu do pół uda i "Marusarzówce" na wąskim czole, pieśń jakąś namiętnie, coraz namiętniej w mikrofon wmrukując - dzielnie międli rodzinne klejnoty swoje? Ano międli. Życzymy udanego finału. Walcz spokojnie, młodzieńcze - nikt ci nie przeszkodzi! Tak jak i nikomu do głowy nie przyjdzie niepokoić Klemma pytaniem: wybacz pan, lecz co ma piernik do wiatraka - pakamera do "Marusarzówki", karate do mikrofonu, onanizm do sceny obrotowej, a wszystko to do Brechta? Niby jakie przejścia między paprochami się otwierają? Niby co burdel ten w całość spaja i jaki sens mu nadaje? No - jaki?

Tak, nikt o nic nie pyta. Kopiec narasta więc bez przeszkód - tragicy Starego bez przeszkód bawią się w siebie samych z czasów, gdy na pierwszym roku studiów do woli cudowali na zajęciach z elementarnych zadań aktorskich. Jak to tam było? Zagraj mleko, bądź wiejskim głupkiem, wykreuj lot motyla... Tak było?

Jest zatem mały młodzieniec w kraciastym garniturze i czarnych okularach, co tam i sam się plącząc - znacząco kręci pupcią. Jest blada bida, smutną miną pokazująca niedole głodnego. Ktoś inny w monstrualnym, godnym starego trapera z Klondike futrze z lisów paraduje. Półnadzy karatecy do białych pakamer a to wskakują, a to z nich wyskakują. Baba chłopa w pysk leje różowym tortem. Aktor, który nie wie, co czyni - wali głową w czarną zastawkę. Niestety, nie daje rady. Za to radzą sobie karatecy - kolosalnymi pałami czarne zastawki w pył rozpirzają. I jakby ich łomotu mało było - przebrana za pielęgniarzy kapela rockowa, jak to się mówi - łoi równo... A gdzie w tym wszystkim "Piekarnia"? Gdzie ta Brechta wzruszająco naiwna teatralna dykteryjka o złym kapitalizmie, co biedną wdowę, matkę pięciorga dzieci, w śmierć wpędził bezdusznością swą? No - gdzie? W takim bałaganie scenicznym czezną nawet skrajnie przedszkolne naiwności ideologiczne. Zostaje to, co martwe.

Zostaje lity bałagan oraz - Igor Stokfiszewski! Kto zacz? Dramaturg. Ale nie taki, który sztuki pisze, lecz taki, co fachowością swą porządkuje w teatrze olśnienia reżysera. Stokfiszewski! Czyni rzecz wielką - ocala burdel! W programie do dzieła Klemma najpierw dekretuje: "Inscenizacja dramatu "Piekarnia" jest drugo-, trzeciorzędnym problemem estetycznym". Po czym dekret swój słowami samego Sartre'a uwzniośla: "Rekwizyty nie są potrzebne. Dekoracje niczemu nie służą, na nic i nigdy się nie przydają". Cóż więcej, niż ciche amen, mogę tu dorzucić?

Opatrznościowy Stokfiszewski! Niczym Lokaje w "Operetce" Gombrowicza podśpiewując sobie: "Oj, pucem go do glancu! /I glancem go do pucu! /Ozorem! /Ozorem!/ Hej ha, hej ha, hej ha!" - bałagan Klemma językiem Sartre'a glancuje żwawo i chętnie, bo im błyskotliwiej bałagan wypucowany, tym przecie głębszą intelektualna opatrzność Stokfiszewskiego światu się wyda! Cóż jeszcze, poza drugim cichym amen, mogę dodać?

Niewiele. To tylko, co dzieci wiedzą. Istotą paprochów brzydoty lilipuciej jest ich bezsilność. Liche, niepotrzebne, trupie - nie oburzają, nie dławią gardeł, nie kłują oczu, nie szarpią nerwów. Nikt się przy nich nie zatrzyma. Nikogo nie skłonią do protestu, nie wywołają rewolucji, nikogo nie przerobią w lewicującego anioła, trybuna głodnych i bezrobotnych, ani w kolejnego rycerza "Krytyki Politycznej". Są jak "Piekarnia" Klemma. Ot, zetlały ortalion damski koloru myszy w rowie przy gminnej drodze do Zgierza w dżdżysty dzień listopadowy. Nieruchoma samotność rzeczy zbędnej.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji