O Krakowie, historii i tropach współczesnych (fragm.)
Prezentowanie Teatru Starego byłoby nietaktem, a w każdym razie megalomanią stołecznego krytyka. Ranga zespołu i szczególna pozycja wśród polskich teatrów jest faktem znanym. Można natomiast mówić o innym niebezpieczeństwie, że przedstawienia na tej scenie ogląda się już właściwie, oczekując rzeczy niezwyczajnych. Zwłaszcza, jeśli reżyser miary Jerzego Jarockiego przygotowuje tutaj wielki dramat europejski.
I tak się złożyło, że pierwszego wieczoru zobaczyłam "Życie snem" Calderona. Jest to spektakl bardzo ciekawy. Spektakl pięknych inscenizatorskich planów, kilku precyzyjnych ról. A jednak całość budzi dość zasadnicze wątpliwości. Otóż słynną barokową sztukę przetworzył Jarocki osobliwie, realizując - jakby obok tekstu - swój własny sen o Polsce. Sen, w którym nakładają się romantyczne symbole, obrazy Wyspiańskiego, ironia Gombrowicza. Sen paradoksów, sen o bez mała pozytywistycznym finale tragikomicznie ilustrowanym krakowiaczkiem bez muzyki, bez słów, bez nadziei. Sen narodowych mitów, pozornych racji, kolorowych złudzeń i wreszcie sen coraz dalszy Calderonowskiej wizji.
Sięgnijmy więc na chwilę po hiszpański dramat. Przyniósł on twórcy ogromną sławę i w 1637 r. tytuł Kawalera Rycerskiego Zakonu św. Jakuba, uświetniony dozgonną opieką króla Filipa IV. Chyba, jak żaden inny utwór Pedro Calderona de la Barca, "Życie snem" od początku prowokowało bardzo różne interpretacje. Historię walki przeciw zrządzeniom losu odczytywano w kategoriach etyki katolickiej i świeckiej. Choć Wolter zarzucał dramaturgowi barbarzyństwo, to już Goethe akcentował bogactwo poznawcze.
W Polsce sztukę odbierano jeszcze inaczej. Co prawda pierwszą burzę wzbudził "Książę Niezłomny". A to z powodu przeróbki Słowackiego. Pisano nawet o zwycięstwie naszego romantyka i spór trwał aż po dwudziestolecie międzywojenne. Wówczas Peiper bronił Calderona przed inwencją poetycką twórcy "Kordiana". Jakby przewidując swój "spór" ze Słowackim, autor wprowadził do "Życia snem" koloryt polski, dodajmy, widziany oczyma Hiszpana. Najpierw anegdota, czyli moment przekazywania władzy Władysławowi IV przez Zygmunta III. Zresztą stary przekład sztuki nosił znamienny tytuł: "Władysław królewicz polski, czyli Życie snem". Zanotował również autor ślad dworskich batalii o tron. Lecz dalej ów słowiański kraj znad brzegu Morza Śródziemnego (!) sytuuje się w kręgach bajkowej przypowieści. Przypowieści o człowieczym fatum, o wolnej woli, o trudnej sztuce odpowiedzialności za własny wybór. Nie ma tu zwyciężonych i pokonanych. W oracji "do szlachetnych Polaków" Segismundo powiada: "Kto podburza los przeciwko sobie, nie pokona losu. Roztropni i przebiegli, moglibyście go powstrzymać i zwyciężyć". I w tym sensie należałoby Calderonowską wizję nazwać otwartą. Otwartą wobec jednostki i społeczeństwa, wobec ambicji i wyrzeczeń, wobec rządzących i rządzonych.
Kiedy po obejrzeniu inscenizacji Jarockiego usiłowałam sobie przypomnieć słynne przedstawienie Krystyny Skuszanki (Wrocław 1968), rysowały mi się przede wszystkim kolor i światło, konsekwentnie ilustrujące poetycką metaforę sztuki. Sądzę zresztą, że i tropem lirycznego symbolu próbował iść początkowo Jarocki. Ale szybko zostawił krąg artystycznych doświadczeń dramaturga, kreując własny świat narodowej mitologii. Zbyt jawne to odstępstwo od Calderonowskich myśli. Krok do manieryzmu. Coraz wyraźniej reżyser wzmacnia teatralny cudzysłów. Mimo woli kształtuje się dysharmonia między słowem a obrazem. Mieszają się rozmaite konwencje, co widać w mało spójnych propozycjach aktorskich. Baśniowy wizerunek króla Basilia tworzy Jerzy Stuhr. W ton romantycznego monologu stara się utrafić Krzysztof Globisz (Segismundo). Do Pallas Ateny z "Nocy Listopadowej" nawiązuje Dorota Pomykała (Rosaura). Sądzę, że najbliższy Calderonowi portret bohatera stworzył Jerzy Trela. Jego Clarin chroni się własnym sceptycyzmem przed fatalistyczną koncepcją życia. I właśnie Clarina los doświadcza okrutnie. Calderonowskiej ironii staje się zadość.
Jerzy Jarocki sięgnął po rozmaite środki wyrazu (m. in. zwracają uwagę sceny dworskie i znakomite usytuowanie grup postaci). Chociaż granic dowolności inscenizatorskich strzegą: utrzymana w rygorach skrótu scenografia (Jerzy Juk-Kowarski) i wyrazista muzyka (Stanisław Radwan). Ale i tak reżyser odrzuca wiele ważkich perspektyw dramatu. Zaś wprowadzony przezeń jakby historiozoficzny ciąg dalszy - razi przypadkowym doborem skojarzeń. Wielka szkoda, że pięknie organizując teatralną przestrzeń, Jarocki nie wsłuchał się w wiersz Calderona.