Godzina uśmiechliwości
Do dziś opowiadają o czwartku, kiedy to w Skolimowie, w domu aktorów, co już nie grają i lękają się gry z własną samotnością, stanął ON. Dawniej był filmowym amantem nie do pobicia, bogiem Polek, wszystkim. Fundamentalny niczym Polifem, ale bez wady wzroku Polifema, oczy jak ogromne chryzolity, czaszka godna Olimpu i ten liryczny, czarny lok na czole wielkości wazy. A w czwartek? Był taki sam, jak żywy... Niewiasta, krucha kruchością makówki, czytała w ogrodzie "W poszukiwaniu straconego czasu". To nie mogło umknąć chryzolitom. Polifem ruszył na łowy, ziemia drżała, cień łowcy zjadał książkę, ogród, świat. Przybył, ukłonił się, czarna treska w kształcie loka pacnęła w słowa Prousta. Przemówił... Boże, to był kryształowy głosu środka ziemi!... "Czy pani wie, jak się nazywam?". Boska nosowość ę kazała makowej pani odwrócić się. Spojrzała na łysego Polifema, utonęła w chryzolitach, szepnęła czule jak nigdy: "Nie wiem, ale na portierni panu powiedzą...". Wesołe? Owszem, ale wesołość ta nic nie ma wspólnego ani z rechotem kawiarnianego dowcipasa, ani ze skowytem wica kabaretowego, ani z jadem anegdoty w teatralnym bufecie. Ta wesołość jest... uśmiechliwa. Coś pomiędzy skrajnościami żartu, lekko gorzkie ciepło naszego spojrzenia i nasza dyskretna czułość, ale bez cienia litości, bez nachalnego współczucia i gestów rozpaczy, jak choćby wyrywanie włosów z głowy. Uśmiechliwość przychodzi, gdy mamy to szczęście patrzeć na końcówkę wielkiego artysty, na końcówkę człowieka w ogóle. Wtedy jest tak, że nie można odwrócić głowy. Trzeba widzieć. No, chyba że uśmiechliwość nie przychodzi. Ktoś ułomny, bo do niego nie zapukała - co by po "Kreaturze" Agaty Dudy-Gracz, po tej godzinnej opowieści o końcówce Sary Bernhardt, powiedział?
"Ma baba szczęście, że to nie ja byłem jej służącym, tym panem Pitou, ma baba kolosalnego farta, bo jak ja bym był Pitou, to bym ją zabił!". Ściśle to by rzekł ułomny.
Nie oszukujmy się, przy Bernhardt w wydaniu Anny Polony nawet sama Matka Teresa z Kalkuty zmieniłaby się we Freddego Krugera, a świat cały - w totalną Ulicę Wiązów. Ale tutaj nie o żadną świętą cierpliwość ludzką chodzi. Tu wystarcza uśmiechliwość, która nawiedziła pana Pitou. Ma to wielkie szczęście patrzeć na końcówkę aktorki mitycznej. Nie może odwrócić główy. On, mężczyzna fundamentalny jak Polifem, ale bez wady wzroku Polifema, musi patrzeć na powolne stygnięcie pani kruchej kruchością makówki. Tak, tu też idzie o łowy miłosne, ale inne, zupełnie inne... Jest służącym, jest psem potulnym, jest chłopcem do bicia, powiernikiem, sekretarzem, aktorem wreszcie, odgrywającym wszystko, co pani rozkaże. Starych kochanków pani, matkę pani, okropną siostrę w klasztorze, w którym pani pobierała lekcje świętoszkowatej skromności. Psychicznie chłostany i głaskany na przemian, do końca nie ma sił, by odejść z piekła aktorki, która już nie gra i zwierzęco lęka się gry z własną samotnością. Pitou nie ma sił, by uciec i nie ma sił, by zabić. Patrzy tylko, nie odwraca głowy. On też zwierzęco lęka się gry z własną samotnością. Polifem uśmiechliwy, zahipnotyzowany cudzym bólem Pitou, słowem - Andrzej Mrowiec. Rola o krystalicznej czystości, pełna lekko gorzkiego ciepła i dyskretnej czułości, kompletnie odciętej od nachalnej litości. A Polony?
Cóż ja mogę rzec o kreacji tak morderczej? Jakimi zdaniami mam udźwignąć tę jakość teatralną? Tutaj nie ma roli. Tu na scenie jest Sarah Polony, ktoś pomiędzy, ani Anna Polony, ani Sarah Bernhardt. Jest, nie - gra. Jest jej wściekłość i nagłe ataki delikatności. Jej lodowate, puste oczy lalki, co się w okruchu sekundy w oczy dziewczynki zmieniają. Jest bigos najdziwniejszych fobii, much w nosie, szeptów, wrzasków, milczenia i mruczanda, gdy trzeba nadążyć za maniakalnie puszczaną na starym patefonie miłosną arią z opery Masseneta. Jest uparte wołanie o parasolkę, bo przecież można umrzeć pod tym "obuchem słońca", i błaganie o wodę dla warg schnących na popiół. Sarah Polony ma drewnianą nogę, nic się już z tym nie da zrobić, odcięli, trudno. Ale ma też świadomość, że cała, włókno po włóknie, wolno twardnieje. Zwłaszcza pamięć.
Tak, to nie są łowy miłosne, bo to są łowy pamięci. Mózg zarasta korą, trzeba się ratować, trzeba się spieszyć, trzeba pisać, notować to, co się jeszcze tli w głowie, więc wierny Pitou chwyta za pióro i skrobie, skrobie, skrobie. Tyle że już coraz mniej jest do naskrobania, bo coraz więcej jest konfabulacji w mózgu Sary Polony. Kora nie chce się zatrzymać. Inaczej powiem. Smakowity, przejmujący świat Dudy-Gracz to monstrualna, smolista jama sceny i na środku maleńki jak łupina orzecha salon kremowy - stolik, krzesło, sofa, patefon, nic więcej. Potworny, piękny jest ten nieludzki, czyli właśnie arcyludzki, stosunek ciemności do jasności. Na kremowej łupinie orzecha coraz rzadziej słychać zgrzyt pióra. Co dalej? To, co zawsze. Cisza. I tak też się kończy Dudy-Gracz godzinny seans uśmiechliwości. Kora na amen otuliła mózg Sary Polony. Czy pani wie, jak się nazywam? Nie, ale na portierni panu powiedzą.