Artykuły

Zrobić gębę od nowa

- Całe lata niedoceniani artyści mogą w końcu zwątpić w to, co robią. Komuna się skończyła. Za sztukę trzeba zacząć płacić uczciwie spore pieniądze. W przeciwnym razie ma się poczucie, że twoja praca, starania, sztuka nie są nic warte. Dlaczego jako idealista musisz sobie odmawiać życia, jeśli nie chcesz dać się skomercjalizować? - mówi aktor GRZEGORZ HEROMIŃSKI.

Krzysztof Kowalewicz: Nie wiem już, po raz który telewizja znów pokazała "Kingsajz". Chyba już na zawsze będzie się pan kojarzył ludziom z postacią Adasia Hapsa.

Grzegorz Heromiński: Wczoraj na planie "U Pana Boga za miedzą" Jacka Bromskiego nie mogłem opędzić się od dzieci, które prosiły mnie o autograf. To miłe zaskoczenie. Za ten film nie dostałem dużo pieniędzy - według moich obliczeń równowartość sześciu butelek Johnny'ego Walkera. Niewiele też było do zagrania, a obraz stał się kultowy. Śmieszy już trzecie pokolenie. Moja żona była zaskoczona, bo nawet na ulicy na Manhattanie zaczepiali mnie Polacy. Jak poszedłem po zieloną kartę do emigration office, tam też ludzie prosili o autograf. Pod koniec lat 80. grał pan bardzo dużo. Czuł się pan popularny? - Mogłem osiągnąć dużo więcej. Zagrałem w "Kingsajzie", "Pogrzebie kartofla"..., ale nie poszedłem za ciosem. Wydawało mi się, że jak robię coś dobrego, to wystarczy, i w końcu zostanę dostrzeżony. Jednym kadziłem mniej, innym więcej, tylko ci ludzie nie mieli takiej siły przebicia w środowisku, a ja nie bawiłem się w koterie. Czułem, jak ten mój samochód grzeje się, grzęznąc kołami w piachu. Do tego doszedł zabawowy styl życia. Przesadzałem z alkoholem jak wielu moich kolegów. Dziś wiem, że wódka to trucizna, która zamula ambicje. Przez nią zacząłem tracić energię. Zrezygnowałem na rok z grania w Jaraczu i już nie wróciłem. Wpuściłem się w estradę. Później chciałem się na nowo odnaleźć.

Od tamtego czasu w teatralnej Łodzi sporo się zmieniło, ale Teatr Jaracza wciąż jest najlepszą sceną w mieście.

- To coś fantastycznego. I wciąż dyrektorem artystycznym jest, już nie powiem ten młody człowiek, Waldemar Zawodziński?

Tak.

- Pamiętam, jak obejmował stanowisko. Wydawał mi się kruchy, nieprzystający do niczego, taki w czerni. A tu niespodzianka. W Jaraczu wciąż pracuje wielu moich kolegów. Nie wiem, czy zmieściłbym się teraz w tym zespole. Na pewno w jakimś innym gdzieś w kraju znajdę dla siebie miejsce. Jak film Bromskiego wyjdzie dobrze, to się nie będę zastanawiał ani chwili i zostanę w Polsce. Nie martwię się, że nie uda mi się utrzymać. Nie zechcą mnie oglądać, nie sprawdzę się jako aktor, to znów wyjadę. Może pojadę myć talerze w Londynie, oczywiście jak się zwolnią miejsca. Słyszałem, że Polacy zaczynają wracać, przynajmniej ci pierwsi, którzy wyjechali trzy, cztery lata temu. Wtedy nadchodzi taki moment, że trzeba zdecydować: zostaję czy wracam.

Rozumie pan dzisiejszych polskich emigrantów?

- Jeżeli ktoś za taką samą pracę może zarobić dwa, trzy razy tyle, to niech jedzie. Niestety, ludzie zbyt łatwo zapominają o skutkach ubocznych. Nie chciałbym przesadnie moralizować, ale jeżeli młodzi ludzie się rozstają, a dzieci podrzucają do babć czy ciotek, przypomina mi to przywiązywanie ukochanego zwierzątka do drzewa przy drodze, kiedy wyjeżdża się na wakacje. Uciekają od tego, co w danej chwili wydaje się niepotrzebne. To tragedia dla rodzin i wstyd dla kraju, który nie potrafi zatrzymać swoich dzieci. Ja też wyjeżdżając opuściłem 15-letnią córkę. Na szczęście nam się nic złego nie stało.

A dlaczego pan wyjechał?

- Od urodzenia żyłem w komunie. Nie działałem w opozycji. Dlatego specjalnie władza mnie nie przeczołgała. Jednak byłem ciekaw świata, a wyjechać było trudno. Tylko raz udało mi się wyrwać do Szwecji. W Polsce uprawiałem zawód aktora, czyli kogoś, kto nie żyje naprawdę, tylko przez połowę życia mówi obcym tekstem. Za komuny nasz zawód uważano za odtwórczy, żeby nam jak najmniej płacić, bo doceniać należy twórców, czyli scenarzystę, reżysera, scenografa, a aktor jest tylko pasożytem korzystającym z tych profesji. Czułem, że ojczyzna mnie zawiodła. Dlatego jak nadszedł 1990 rok, nie zastanawiałem się ani przez chwilę, cudem dostałem wizę i znalazłem się w Stanach.

Żył pan tam z aktorstwa?

- Nie jestem idiotą. Nie jechałem z zamiarem wykopania z branży kilku amerykańskich aktorów. Po prostu ogarnęła mnie obsesja poznania tego kraju. Nie miałem konkretnych planów. W Polsce żyje się łatwiej, można pożyczyć od kogoś stówkę, ktoś ci coś postawi. A w Ameryce jesteś zdany na siebie. Musiałem podwinąć rękawy i wziąć się do pracy. Zaczynałem tak jak inni emigranci od najniżej płatnych prac, ale to mi nie przeszkadzało. Dorabiałem w myjni samochodowej, kosiłem trawniki, malowałem, pracowałem w fabryce witamin. Z większości prac szybko mnie wyrzucano. Na budowie zupełnie nie dawałem sobie rady. Jestem nieduży, co prawda wysportowany, ale to nie wystarczyło. Przecież człowiek się starzeje fizycznie i psychicznie. Próbowałem też gdzieś zaczepić się aktorsko. Chciałem zagrać słowiański charakter, byłem na kilku przesłuchaniach. Pożegnano mnie słowami: "zadzwonimy do pana", ale nikt nigdy nie zadzwonił. Niestety, słabo znałem język. Obracałem się przede wszystkim wśród Polaków. Chodziłem do polskich sklepów, czytałem polskie gazety. Po nieudanych próbach w różnych profesjach wróciłem do aktorstwa. Nawet zacząłem pisać. Polakom za oceanem pokazuję swoje programy w konwencji stand-up comedy. Napisałem monodram "Życie po żyćku", gdzie przeplatam gorzkie i śmieszne doświadczenia naszych rodaków mieszkających w Stanach. Mamy też kabaret "I po krzyku".

Silnie związał się pan również z amerykańską literaturą. Dosłownie.

- Ożeniłem się ze starszą bogatą Amerykanką. Ona potrzebowała skromnego, statecznego małego mężczyzny, który jej nie pobije. (śmiech) A mnie małżeństwo pomogło dostać zieloną kartę. To uczciwy układ. Każdy na nim skorzystał. Moja żona była pisarką. W Ameryce nie trzeba studiować. Wstajesz rano, mówisz, że jesteś aktorem, i jesteś. Nikt nie może tego zakwestionować. Z tego, co wiem, w Polsce teraz jest podobnie. Moja żona na tej zasadzie zajmowała się pisaniem. Jej teksty, mocno teoretyczne, raczej nie sprawdzały się na scenie. Byliśmy ze sobą przez 10 lat.

W Polsce w ostatnich latach popularni i doceniani aktorzy grają w serialach. Podoba się panu taka "amerykanizacja"?

- Nie oszukujmy się, serial to ogromne pieniądze, a nie sztuka przez duże "s". Przed laty na premierze w Jaraczu widziałem, jakie na tym małym parkingu przed teatrem stają samochody nowych łódzkich nowobogackich. Pomyślałem od razu o kolegach, którzy tego wieczoru wyjdą na deski. Mają talent, grają ambitne rzeczy, spalają się bez reszty. Co z tego, skoro zarabiają miesięcznie 1300 zł. Po spektaklu muszą się spieszyć, żeby zdążyć na ostatni tramwaj do domu. Całe lata niedoceniani artyści mogą w końcu zwątpić w to, co robią. Komuna się skończyła. Za sztukę trzeba zacząć płacić uczciwie spore pieniądze. W przeciwnym razie ma się poczucie, że twoja praca, starania, sztuka nie są nic warte. Dlaczego jako idealista musisz sobie odmawiać życia, jeśli nie chcesz dać się skomercjalizować? Seriale to nie tylko polskie przekleństwo. Na całym świecie ogłupiają ludzi. W większości opowiadają wymyślone historie, a te nasze biedne żony kucharki martwią się, że ktoś stracił 50 tys. ha ziemi albo zdradza go żona. Potem te spostrzeżenia i emocje przenoszone są na życie codzienne. Przecież kiedy żona zobaczy, jak w "Klanie" jej ulubiony bohater załatwił sobie pracę w ministerstwie, a ty tylko wylegujesz się na kanapie, to awantura gotowa. Seriale niszczą życie rodzinne i powodują spustoszenie w sposobie myślenia. Telewidzowie codziennie konsumujący ekranową papkę nigdy nie sięgną po książkę. Dla nich oglądanie serialu jest już uczestniczeniem w życiu kulturalnym. Występowanie w tasiemcach to żadne aktorstwo. Miałkim serialowym tekstem nie można dobrze grać. To przecież prosta recytacja! Dlatego dobrze radzą sobie z nią amatorzy. Wykształceni aktorzy ze zgryzoty umierają w teatrach, a taki gówniarz z serialu nawet jak rano wyjdzie do sklepu po chleb, rozdaje autografy i gonią go tabuny dziewczyn.

A kiedy dzięki serialom taki aktor już kupił samochody wszystkim członkom rodziny, ma wielką posiadłość i jeździ na drogie zagraniczne wycieczki, to chyba może zrezygnować z dziewiątego sezonu w jakimś tasiemcu?

- Apetyt rośnie w miarę jedzenia. Startujesz w wyścigu szczurów, a potem nie umiesz lub nie wypada się wycofać. Weźmy Anthony'ego Hopkinsa, który zgadza się zagrać Zorro, bo chce jechać na wycieczkę do Afryki i obserwować swoje ukochane lwy czy kupić sobie następną posiadłość. Jak w tej sytuacji dziwić się pazernym wyborom polskich aktorów. Nie wierzyłem własnym oczom, kiedy zobaczyłem, jak w serialu "Ranczo" Franciszek Pieczka - ten kolos polskiego aktorstwa - gra pijaczka spod kiosku. Nie wiem, jak się dał namówić.

W Polsce nawet na osoby z castingu, które pogrywają w serialach, mówi się aktor. To musi pana boleć.

- Nieudacznik reżyser, który nie może mieć ambicji, bo nie ma talentu, dobiera sobie do filmu, który kręci, ludzi akceptujących gówniane dialogi i nijaki pomysł realizacyjny. Nikt się nie sprzeciwia. Wszyscy cieszą się, że trochę zarobią. Przecież gdyby taki reżyser zaangażował Zbigniewa Zapasiewicza, to nawet nie wiedziałby, jak z nim rozmawiać, wyznaczać kolejne zadania aktorskie. Miernota przyciąga miernotę, a potem wszyscy wzajemnie poklepują się po plecach.

Dostaje pan propozycję zagrania w serialu lub reklamie. Wchodzi pan?

- Może pana rozczaruję odpowiedzią, ale tak. Przed laty z Julkiem Machulskim zrobiłem jedną z pierwszych reklam o Baltonie, potem były jeszcze sklepy Uniwersal. Nigdy później takiej góry pieniędzy nie zarobiłem w tak krótkim czasie. Teraz wszedłbym w reklamę po to, żeby zrobić sobie gębę od nowa, żebym znów się liczył w branży. Niech mi tylko ktoś obieca, że będę grał w trzech serialach jednocześnie przynajmniej w stu odcinkach, to już nigdzie nie ruszam się z tego kraju. (śmiech) A jak zarobię, zajmę się czymś lepszym, ważniejszym artystycznie.

***

Grzegorz Heromiński (ur. 1948) zdał eksternistyczny egzamin aktorski w 1976 roku. Był aktorem Teatru Solskiego w Tarnowie (1973-75), Kochanowskiego w Opolu (1977-79) i Jaracza w Łodzi (1979-88). Na ekranie w obu "Vabankach" Machulskiego pomagał komisarzowi Przygodzie. Pod koniec lat 80. występował w kilku produkcjach rocznie ("Świnka", "Pogrzeb kartofla", "Mów mi Rockefeller"). Mieszkając w Stanach, dwukrotnie przebiegł nowojorski maraton (1999 i 2000 r.). Zajął 25 tysięcy coś tam miejsce na 30 tys. biegaczy. Żartuje, że nigdy więcej nie miał dwumilionowej widowni. Po 18 latach przerwy znów gra w Polsce w filmie. Jako "Amerykan" wspiera burmistrza w wyborach w "U Pana Boga za miedzą". Premiera w przyszłym roku.

Na zdjęciu: Grzegorz Heromiński w filmie "Ćma".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji