Gra na dwie katedry
Rozpoczęty w wielkiej euforii, 11 grudnia 1981, Kongres Kultury Polskiej, niespodziewanie został zerwany. Rano 13 grudnia na zamkniętych drzwiach Teatru Dramatycznego - gdzie się odbywał - zastaliśmy lakoniczną wiadomość, że narady odwołane. Kilkusetosobowy tłum zdezorientowanych uczestników kręcił się niespokojnie i grupkami, pośpiesznie, rozchodził.
Z Martą Fik i kilkoma innymi kongresowcami podążąłem do Związku Literatów przy Krakowskim Przedmieściu, gdzie spodziewaliśmy się czegoś dowiedzieć. Zebrało się już sporo osób, równie zaskoczonych jak my. Co chwilę przychodziły informacje o następnych, nocnych i porannych aresztowaniach. Lista naszych bliższych lub dalszych znajomych i przyjaciół, internowanych tej nocy, była coraz dłuższa.
Tak rozpoczął się dla mnie pierwszy dzień stanu wojennego. Jak wszyscy przyjezdni, miałem 48 godzin na dotarcie do miejsca swego zamieszkania. Wróciłem do Krakowa. Teatry oczywiście zamknięte - zakaz zgromadzeń na ulicach powyżej 3 osób - próby wstrzymane, podobno do 15 stycznia.
Emisariusz z Warszawy
Parę dni spędziłem na staraniach o odzyskanie swego auta, które lecąc do Warszawy zostawiłem na lotnisku w Balicach. Lotnisko zamknięte, auto zaaresztowane. Tymczasem, jeszcze przed Bożym Narodzeniem, dotarł do mnie "emisariusz" z Warszawy - Jerzy Juk-Kowarski z listem od Gustawa Holoubka, z propozycją rozmowy w Warszawie i z odpowiednią przepustką na tę podróż. W pierwszych dniach stycznia byłem już w Warszawie. Propozycja była taka: nie czekając na oficjalne otwarcie teatrów, rozpocząć pracę nad "Mordem w katedrze" Eliota i z aktorami Teatru Dramatycznego przygotować przedstawienie w którymś z warszawskich kościołów; najlepiej w katedrze św. Jana.
Propozycję, z zachwytem wielkim natychmiast przyjąłem, ale po konsultacjach ze Staszkiem Radwanem, ówczesnym dyrektorem Starego Teatru, zaproponowałem dołączyć Kraków, katedrę na Wawelu i zespół Starego Teatru.
W ten sposób pierwsza propozycja nabrała większego oddechu, stała się akcją, grą, jak ją nazwaliśmy - na dwa fortepiany. Pierwszą reakcją teatru, ludzi teatru, na stan wojenny.
Dlaczego propozycja dyrektora Gustawa Holoubka i Jerzego S. Sity (tłumacza "Mordu w katedrze" i kierownika literackiego Teatru Dramatycznego) wydała mi się tak atrakcyjna i trafna, nie trzeba chyba tłumaczyć... Ta poetycka misteryjna sztuka, jak żadna inna, odnosiła się do naszej rzeczywistości. To o nas, o Polsce roku 1982 opowiadał Chór Kobiet miasta Canterbury, który w kościele szukał wsparcia i obrony. To o gwałcie i przemocy naszej ludowej władzy opowiadał Biskup Becket w swoich monologach, a zabójstwo Biskupa jednoznacznie przedstawiali się tu jako polityczni mordercy.
Nasza tragifarsa
To nie teatr aluzji, to już było czarno na białym: zabójcy, bezpośrednio po morderstwie, przemawiający do publiczności, wyjaśniający demagogicznie i bezwstydnie, swoje "prawo" do przemocy. To była nasza rzeczywistość. Nasza tragifarsa. Drugim atutem była możliwość zagrania w kościele, miejscu eksterytorialnym, dająca nam nadzieję na pewną niezależność od politycznych decydentów. Trzecim, wspomniana już, możliwość gry "na dwie katedry'" w Warszawie i Krakowie. Tego nie będzie można ukryć, wyciszyć, nawet jeśli "zdejmą" - to musi być zauważone.
Jak się okazało, nie było to łatwe przedsięwzięcie. Władze długo zastanawiały się - kiedy już próby były zaawansowane - czy temu jeszcze nie ukręcić łba. Wiele tutaj zawdzięczaliśmy, z jednej strony trudnym pertraktacjom dyrektora Mieczysława Marszyckiego, z drugiej zaś, dobrej woli k.s. biskupa Władysława Miziołka. Dzięki niemu bowiem episkopat, który początkowo wobec stanu wojennego przyjął powściągliwe stanowisko, w końcu zaakceptował i poparł nasz projekt. Boje jednak przyszło toczyć na niższym szczeblu, z beznośrednio odpowiadającym za katedrę proboszczem.
W Krakowie poszło łatwiej, dzięki przychylności księdza proboszcza Kazimierza Figlewicza, szczególnie zaś dzięki prawdziwej fascynacji naszym projektem ks. infułata Stanisława Czarto-ryskiego. Codziennie prawie asystował nam na próbach, a potem bywał na każdym prawie przedstawieniu. W Warszawie też w końcu zawarliśmy ugodę. Musieliśmy jednak (w katedrze św. Jana) zamontować własną, specjalnie z blachy wykutą bramę kościelną (by żotnierze-oprawcy mogli w nią łomotać z odpowiednią siłą), nad prawdziwym ołtarzem zbudować własny, barokowy ottarz (by na nim mógł się odbyć tytułowy mord Biskupa). Na zawieszenie chorągwi, zamontowanie specjalnego wyciągu nad ołtarzem (dla wielkiego złotego anioła) i używanie przez diabłów-kusicieli prawdziwego, autentycznego kardynalskiego fotela ks. prymasa Stefana Wyszyńskiego - musieliśmy otrzymać specjalne pozwolenie. (Znowu pomógł ks. biskup Miziołek).
W Warszawie dla Becketa-Holoubka udało się pozyskać z Muzeum Archidiecezjalnego dwa oryginalne rekwizyty - prawie relikwie - infułę i pastorał ks. Prymasa Tysiąclecia, a w Krakowie dla Becketa Jerzego Bińczyckiego szatę pontyfikalną, ornat Jana Pawła II, w którym występował w roku 1979 na krakowskich Błoniach.
Próby toczyły się prawie równocześnie. Kiedy ja prowadziłem je w Warszawie, Staszek Radwan ćwiczył chóry w Krakowie. Zależało nam na szybkim ukazaniu się tych przedstawień. Warszawska premiera odbyła się 9 marca 1982 r., a krakowska - 1 kwietnia.
Oba przedstawienia miały najlepszą, w swoich teatrach, obsadę aktorską. Poza wymienionymi Gustawem Holoubkiem i Jerzym Bińczyckim grali: w Warszawie - Marek Bargiełowski, Bogusz Bilewski, Krzysztof Gosztyła, Andrzej Łapicki, Tomasz Stockinger, Karol Strasburger, Witold Ska-ruch, Zbigniew Zapasiewicz; w Krakowie: Krzysztof Globisz, Edward Lubaszenko, Jerzy Radziwiło-wicz, Wiktor Sadecki, Jerzy Trela; w Chórze Kobiet w Warszawie: Maria Chwalibóg, Ewa Decówna, Halina Dobrowolska, Mirosława Krajewska, Halina Łabonarska, Zofia Rysiówna; w Krakowie: Alicja Bienicewicz, Anna Dymna, Teresa Budzisz-Krzyżanowska, Danuta Maksymowicz, Dorota Pomykała, Anna Polony.
Wmieszać się w historię
Co to właściwie było? Jeśli pominiemy najrozmaitsze akcje, jakie rozgrywały się wokół i na obrzeżach tych przedstawień, to cóż tu powstało, jaki "stwór" teatralny?
Po 13 grudnia 1981 roku nastał czas, kiedy teatr nie mógi już sobie pozwolić na ten luksus, cynizm - według Małgorzaty Dziewulskiej ("Artyści i pielgrzymi"), by moralność, kwestie sumienia, ocalenia godności traktować jako środki, efekty sceniczne, wzmacniające jakość odbioru: na ten cynizm - pozwalający w teatrze zrównywać mordercę i świętego! Teatr musiał się ujed-noznacznić. A więc jednak zubożeć? A więc jednak odstąpić od zasady "towarzyszyć historii wiernie, unikając wmieszania się w nią" (Małgorzata Dziewulska, tamże, o Starym Teatrze). Tak. Tak trzeba było, i oba teatry, Dramatyczny i Stary, wmieszały się w nią.
Prawdopodobnie straty "estetyczne", czy jak je tam nazwać, były spore, ale zyski - "jakościowo inne" (Witkacy). Kilka rzeczy było bezspornych. Nigdy dotąd nie udało mi się zobaczyć, a przede wszystkim usłyszeć, na żywo w kościele, tak przejmującego, z takim żarem w sercu, z takim ogniem w oku wygłoszonego kazania. Żaden słyszany ksiądz czy biskup nie mówił do mnie z ambony tak przekonywająco, jak Gustaw Holoubek w roli biskupa Tomasza Becketa na premierze warszawskiej "Mordu w katedrze". Patrząc w oczy niektórym znanym osobistościom naszego ówczesnego życia politycznego, głosił:
ale za każde zło,
Za każdą zbrodnię, wyzysk, krzywdę,
świętokradztwo,
Za każde uciemiężenie i każdy błysk topora
Ty zapłacisz i ty, i ty - kiedy nadejdzie pora.
Także i ty.
Była to zaiste chwila osobliwa. Dziwne zagmatwanie, przemieszczenie i zjednoczenie zarazem wielu rzeczywistości: tej t e a t r a l n e j, która raz po raz dawała o sobie znać w niezbędnych zabiegach inscenizacyjnych, tej s a k r a l n e j, która wyłaniała się nieustannie, bądź z konstrukcji sztuki opartej na obrzędzie mszy św., bądź z autentyzmu miejsca, rekwizytów, kostiumów, bądź z przejmującej i prawdziwie sakralnej muzyki Stanisława Radwana; i tej trzeciej "rzeczywistej rzeczywistości", która wisiała nad nami w postaci godziny policyjnej, przed którą trzeba byto skończyć spektakl, i w postaci służb specjalnych - milicji i ZOMO z pałkami, pilnujących wejść do kościoła od strony ulicy Świętojańskiej i ul. Kanonii. O ich obecności nie pozwalało nam zapomnieć z kolei ZOMO teatralne, które wtargnęło do kościoła w poszukiwania biskupa Becketa. Do tego część nawy kościelnej wypełniali prawdziwi purpuraci z prawdziwym ks. prymasem Józefem Glempem na czele. Za nimi parę ławek wypełniały siostrzyczki zakonne, które lały prawdziwe łzy, kiedy Holoubek powiedział: "... ponieważ możliwe jest, iż będziecie mieli niebawem nowego męczennika, a nie będzie on bodaj ostatnim".
Ten, który służy Bogu...
Śledziłem i najwyższym zainteresowaniem przedziwną "interakcję", jaka rozgrywała się między prymasem prawdziwym i teatralnym. Widziałem sekundowe zawahanie Holoubka, kiedy stojąc na ambonie spojrzał w oczy siedzącemu na dole prawdziwemu prymasowi, a miał powiedzieć tekst taki:
Ambicja nadchodzi z tyłu nie zauważona
Grzech rośnie razem z dobrem, którego
zdołamy dokonać.
Ten, który służy Bogu, większe ryzyko bólu
dźwiga
I grzechu - niż ten, który jest sługą królów.
Prymas prawdziwy niejednokrotnie, wydawało mi się, ulegał sile sugestii Holoubka i byłem pewny, że w głębi duszy robi rachunek sumienia.
Becket został zamordowany, spektakl się skończył i prymas Glemp przyszedł do aktorów, by podziękować. Gustaw Holoubek ukląkł przed nim, by ucałować pierścień na dłoni - a prymas pochylił się i - według relacji Holoubka - szepnął mu na ucho: "To jest o mnie!". W dwa lata zaledwie potem, w październiku 1984 roku rzeczywistość miała się okazać równie, a może bardziej przerażająca niż sztuka T.S. Eliota: trzech oficerów UB, prawdopodobnie także na "rozkaz królewski" - męczyło, torturowało i zamordowało ks. Jerzego Popiełuszkę.
Następnego dnia po premierze przyszło do katedry św. Jana dwa razy więcej ludzi, niż przewidywało wynegocjowane z władzami pozwolenie. Trzeciego i czwartego dnia przedarło się do środka przez kordony ZOMO około dwóch tysięcy osób. Po szóstym przedstawieniu "Mord w katedrze" w Warszawie zdjęto z afisza.
Premiera i kolejne spektakle w katedrze na Wawelu w Krakowie miały spokojniejszy charakter. Sprawił to, z jednej strony, odmienny temperament publiczności, z drugiej, doskonalszy system zabezpieczeń, jaki udało się krakowskiej milicji zaprowadzić na Wawelu. Kontrolowano tu publiczność daleko jeszcze od wrót katedry, na kolejnych bramkach, a cały Wawel w czasie naszych przedstawień był zamknięty.
Ale i tu, w Krakowie, o istnienie przedstawienia toczył się spór, zawiła gra, którą nieustępliwie, chociaż z wyszukaną elegancją prowadził dyrektor Radwan.
Mord w magistracie
W czasie kolejnej młodzieżowej zadymy "rocznicowej" w centrum Krakowa świeca dymna wystrzelona przez ZOMO rozbiła okno i wpadła do Starego Teatru, w czasie przedstawienia. Radwan protestuje oficjalnie odpowiednim pismem. W rezultacie zostaje wezwany do magistratu. Za stołami wiceprezydent Krakowa Jan Nowak, towarzysze z KW, KC, kierownik Wydziału Kultury i generał Sulima - komisarz WRON-u - dla miasta Krakowa. Po wyjaśnieniach, dlaczego jeszcze nie zdjęto "Mordu w katedrze", generał sobie zażartował: Jeśli jeszcze raz wróci tu temat "Mordu w katedrze" na Wawelu, to nie będzie więcej Mordu na Wawelu, tylko tu w magistracie".
Na koniec, w 1983 roku, po uzgodnieniach w tzw. Komisji Wspólnej Episkopatu i Rządu ks. Kardynał Franciszek Macharski zabronił grania "Mordu w katedrze" na Wawelu. Kiedy otrzymaliśmy wiosną 1983 r. zaproszenie dla tego spektaklu na festiwal w Nancy, próby wznowieniowe odbywały się już w gościnnym kościele Dominikanów.
Świecka przestrzeń
Tymczasem w Warszawie władze, ochłonąwszy nieco, po premierze zaczęły namawiać dyrektora Holoubka, żeby grał "Mord w katedrze", ale zwyczajnie, na scenie Teatru Dramatycznego.
Po naradzie z Jukiem-Kowarskim, wyszliśmy z naszą kontrpropozycją. Zaproponowaliśmy, mianowicie odtworzenie naszej premiery w przestrzeni świeckiej (już nie w kościele, ale też nie w teatrze), w wersji "śladowej". Powstał projekt spektaklu-dokumentacji tamtego wydarzenia. Wszystkie realia, a więc i katedra miały ulec teoretyzacji. Żadnych prawdziwych dekoracji. Przestrzeń katedry św. Jana, jej plan, miał zostać narysowany na podłodze. Aktorzy, bez kostiumów, w prywatnych swych ubraniach, z niezbędnymi (ale znaczącymi) rekwizytami, mieli nie grać, ale "relacjonować" tamten spektakl. Niestety, na tę naszą nową wersję nie dostaliśmy pozwolenia. Władza była uczulona. Prasa miała instrukcję zmarginalizować całe przedsięwzięcie. Informacje o zdjęciu przedstawienia warszawskiego i o powodach tej decyzji po prostu się nie ukazały.
Do teatru i do mnie przychodziły natomiast listy, z których jeden, szczególnie cenny dla mnie, chciałbym zacytować:
"Wielce Szanowny Panie,
Proszę przyjąć wyrazy podziwu i wdzięczności. Przedstawienie, które obejrzałem wczoraj, należy do najpiękniejszych rzeczy, jakie kiedykolwiek widziałem w teatrze. Chór kobiet to arcydzieło reżyserii!
Wdzięczność należy się Panu za to, że udzielił Pan nam akurat tych przeżyć, we właściwym czasie i z należną temu tematowi powagą. Są to zawsze cechy wielkiego teatru.
Łączę wyrazy głębokiego szacunku
Zbigniew Raszewski
Warszawa, 11 marca 1982"
Ci, którzy znali (św. pamięci już) Profesora Raszewskiego - wiedzą, ile w tych paru słowach jest życzliwości, a ile prawdziwego wzruszenia z przeżytego przedstawienia. Podziemna, solidarnościowa prasa przyjęła oba spektakle z zadowoleniem. Komisja Kultury "Solidarności" uhonorowała nagrodą, jedną z pierwszych, jakie zaczęła corocznie przyznawać.
Próby zrozumienia fenomenu, jakimi były te dwa spektakle, usiłował dokonać, nie bez polowania na sensację, zachodnioniemiecki "Theater Heute". Zaczęli od historii: "Teatr ten wyrosły przed stuleciami na gruncie liturgii wielkanocnej, ale wyzwolony od Kościoła (...), powrócił w tych pełnych wiary inscenizacjach na dawne swe łono, względnie został przez nie na powrót wessany. O zwrocie tym stanowi nie tyle wybór kościoła na miejsce inscenizacji, czy niemal bluźniercza współgra sceny i ołtarza (...), ile fakt, że Episkopat Polski wypożyczył dla odtwórcy roli Becketa szaty pontyfikalne obecnego papieża; że świecki aktor mógł je nosić - to jest dla dziejów europejskiego teatru, jak i Kościoła fakt znamienny, stanowi w dziejach zarówno teatru, jak i Kościoła ewenement o posmaku skandalu. Towarzysząca tym premierom w katedrach groźna reakcja publiczności czyni zrozumiałym zakaz wystawiania obydwu przedstawień, który wkrótce nastąpił. Wśród tego wymieszania kompetencji, atmosfery i ducha teatru i Kościoła otwiera się nieuchwytna sfera pomiędzy kultem, grą i polityką (świecką i kościelną), w której obaj partnerzy wzajemnie się osłabiają i inspirują".
Była to dociekliwość chwalebna, zwłaszcza na tle jałowych wówczas cenzurek naszej krytyki.
Ostatni akord twórczy
Całe to zdarzenie, teraz po piętnastu prawie latach, wspominam z pewną melancholią z jeszcze jednego powodu. Był to, jak się wkrótce okazało, jeden z ostatnich akordów twórczych Teatru Dramatycznego, który po karnym zdymisjonowaniu dyrektora Gustawa Holoubka i solidarnym odejściu wraz z nim czołówki twórców - faktycznie przestał istnieć. Był to zarazem koniec długiej, bezprecedensowej współpracy z warszawskim teatrem (1972-82) grona krakowskich artystów ze Starego Teatru: Krystyny Zachwatowicz, Kazimierza Wiśniaka, Jerzego Juka-Kowarskiego, Stanisława Radwana i mojej.
Współpracy z przyjaciółmi - wspaniałymi aktorami, znakomitym zespołem technicznym, w klimacie, który wyzwalał energię twórczą, pozwalał cieszyć się samą pracą, a bardzo często jej rezultatami. Oprócz wspomnianego "Mordu w katedrze" zrobiliśmy tam wspólnie: "Na czworakach" Tadeusza Różewicza, "Rzeźnię" Sławomira Mrożka, "Ślub" Witolda Gombrowicza, "Króla Leara" Williama Szekspira i "Pieszo" Sławomira Mrożka.