Artykuły

Chaplin na miarę czasów

- Kiedyś obruszono się na mnie, że mówię o sobie polski Żyd. A ja jestem dumny, że na tej ziemi powstała taka kultura. Przyjdźcie do mnie do teatru i zobaczcie, jak młodzież reaguje na żydowską tradycję. Bez niej polskie dziedzictwo jest zubożałe - mówi solenizant SZYMON SZURMIEJ, dyrektor Teatru Żydowskiego w Warszawie.

Joanna Gajda-Zadworna , Maciej Miłosz:Już jako pięciolatek recytował pan wiersze. Teraz ma pan lat 85 i ciągle ta sztuka i teatr. Nie znudziło się panu?

Szymon Szurmiej: Zdecydowanie nie. Ani sztuka, ani teatr, ani kobiety.

A co jest najważniejsze?

- Rodzina. I teatr. Ale moją pierwszą miłością był film. W domu bieda aż piszczała. Nie stać mnie było na bilety. Dlatego wkradałem się do kina przez ubikację. Bileterem był niejaki Kościk, atleta, który co niedziela w Łucku pokazowo skakał z mostu Krasińskich do Styru. Powiedział, że jak skoczę trzy razy, to mnie będzie wpuszczał. Byłem pełen strachu, ale skoczyłem. Ojciec nauczył mnie pływać, jak miałem trzy lata. Wrzucał mnie do rzeki. Jak zaczynałem się topić wyciągał mnie za włosy.

Jak nazywało się pana pierwsze kino?

- Doskonale pamiętam: Słońce. Świat z ekranu przenosiłem do prawdziwego życia. Po seansie szedłem do domu i trzymałem w kieszeni gwóźdź. To był mój pistolet. Byłem Tomem Mixem. Niezwyciężonym kowbojem. Biedna moja mama siedziała na progu i czekała na swojego bohatera.

Tom Mix długo był pana idolem?

- Szybko zastąpił go Charlie Chaplin. Podziwiam go do dziś. "Dyktator", który powstał jeszcze przed II wojną światową, to genialny film. Podobnie jak "Dzisiejsze czasy". Przez życie zawsze idzie z uśmiechem. Bez takiego podejścia bym nie przeżył trudów mojego życia.

Czyli?

- Ojciec był bezrobotny przez 15 lat. Często głodowaliśmy. Okrawki z wędlin były dla mnie największym przysmakiem. Do dziś, kiedy robię zakupy, wrzucam do koszyka wszystko, co widzę. Chociaż wiem, że się tego nie zje i część się zepsuje. To silniejsze ode mnie. Brzmi to może dziwnie - ale w obozie mogłem się najeść. W domu często nie było chleba.

Co pan pamięta ze zsyłki?

- Bardzo dużo, ale najmocniej wbił mi się w pamięć jeden epizod. Poszliśmy całą grupą zeków do lasu. Mieliśmy ścinać drzewo. Szedł z nami jeden ochronnik. Ja miałem rozpalić ognisko. Po tym jak wreszcie mi się udało, drwale siedli wokół. Zacząłem recytować "Rusłana i Ludmiłę" Puszkina. To była moja najpiękniejsza publiczność.

Na zsyłce spotkałem też ludzi z MChaTu (legendarny moskiewski teatr - przyp. red.). Siedziałem i słuchałem o metodach Stanisławskiego - jego aktorzy opowiadali o pracy z mistrzem. To była moja pierwsza akademia teatralna.

Wtedy pan debiutował?

- Tak można powiedzieć. Jednak nieco później, gdy pracowałem w spiryt kombinacie. Nauczyłem się tam pić syrec (półprodukt spirytusowy - przyp. red.) i zagryzać cebulą. Jak mi potem dawali wódkę, to ją wypluwałem - była za słaba. Tam założyłem kółko dramatyczne. Pierwszym przedstawieniem było "Wesele" Czechowa.

Jak pan wrócił do Polski?

- Zgłosiłem się do armii Andersa. Miejsce zbiórki było w kopalniach, gdzie szalał tyfus. Wyszedł oficer i powiedział: Żydzi na prawo, Polacy na lewo.

Co pan wybrał?

- Stałem po środku. - A ty? - spytał oficer. Odpowiedziałem, że nie wiem: ojciec Polak, matka Żydówka, więc nie wiem, gdzie mam iść. Och, jak on mnie trzasnął na odlew.

I w końcu gdzie pan poszedł?

- Nigdzie. Do armii Andersa nie trafiłem, a potem do Polski wróciłem z repatriantami. Żona była w zaawansowanej ciąży. Musieliśmy wysiąść pod Wrocławiem. Nad Odrą spędziłem kolejnych 20 lat.

Często pan stawał przed wyborem: na prawo Żydzi, na lewo Polacy?

- Jak ja się pokłóciłem z Żydem to on mówił na mnie "mamzer" - czyli bękart. Jak pokłóciłem się z Polakiem, to on do mnie wołał "parchu".Jestem kundlem. Matka uciekła z ojcem Polakiem. U Żydów ortodoksyjnych jest taki zwyczaj: jeżeli ktoś umiera, to zdejmują buty i siedzą przez siedem dni. Opłakują go. Jak chcą wyjść, to do butów wsypują groch po to, żeby pamiętać. Tak postąpił dziadek od strony mojej matki. Dla nich umarła. Ale w czasie czystek stalinowskich dziadek właśnie u niej znalazł schronienie.

Jak znalazł się pan w Teatrze Żydowskim?

- Przyszedłem do niego w połowie lat 60. Chciałem utrzymać formę języka i kultury. W tym czasie pracowałem w teatrach we Wrocławiu: Polskim i Współczesnym. Kiedy nastał marzec '68 r. dużo rozmawiałem z ówczesną dyrektorką Teatru Żydowskiego Idą Kamińską. Ona zdecydowała się wyjechać. Ja uległem namowom Józefa Tejchmy, zostałem i przeniosłem się do Warszawy. Z Wrocławia nikt mnie nie wyrzucał. Było mi tam dobrze, mieszkałem w willi należącej do teatru. W stolicy czekały na mnie dwa pokoje na Pradze-Południe. Po wyjeździe Kamińskiej zostało w Żydowskim pięciu aktorów. Zacząłem odbudowywać teatr (bardzo pomogli mi w tym tak wybitni polscy aktorzy jak Władysław Hańcza czy Sasza Bardini). Nie mogłem sobie pozwolić, żeby wielka, bardzo bogata i mądra kultura żydowska podzieliła los dziedzictwa Inków i wymarła.

Nie miał pan dylematów, że tylu wyjeżdża, a pan nie?

- Odprowadzałem ich na dworzec, żegnałem, ale nie rozstawaliśmy się. Jeździłem do nich, a z czasem niektórzy z nich zaczęli wracać. I to jest właśnie cecha Żydów polskich. Emigrują, ale Polska cały czas jest w nich. Kiedyś obruszono się na mnie, że mówię o sobie polski Żyd. A ja jestem dumny, że na tej ziemi powstała taka kultura. Przyjdźcie do mnie do teatru i zobaczcie, jak młodzież reaguje na żydowską tradycję. Bez niej polskie dziedzictwo jest zubożałe.

Zastanawiał się pan, ilu jest ludzi, których pan ukształtował?

- Czterdziestu paru aktorów w teatrze to moi wychowankowie. Ale ze studia, które od lat działa przy Teatrze Żydowskim, wyszło ich znacznie więcej. Są rozsiani po całym kraju.

Dochował się pan wielkiej aktorskiej rodziny, niektórzy mówią wręcz o mafii.

- Rodzina to moje wielkie bogactwo. Są obok mnie w wigilię (obchodzimy zarówno święta chrześcijańskie, jak i żydowskie), zasiada nawet 30 osób. Starsze dzieci Jan i Lena - oboje reżyserzy, od lat działają osobno. Na własny rachunek pracuje też wnuczka aktorka i wnuk, który jest szefem produkcji. Obok mam za to żonę aktorkę i reżyserkę, a w ostatnich dniach także najmłodszego syna. Dawid, absolwent szkoły filmowej w Londynie, robi mi benefis. Ja na to gwiżdżę, ale on wymyśla różne fajne rzeczy.

Będzie komu przekazać teatr...

- To nie takie proste. Wciąż szukam następcy.

Świętuje pan 85. urodziny. 40 lat dyrektorowania teatrowi. To chyba rekord świata! Z czego jest pan szczególnie dumny?

- Przede wszystkim z rodziny. Poza tym z tego, że nie sprzeniewierzyłem się żadnym prądom politycznym. Mam najwyższe odznaczenia państwowe z różnych okresów.

Płynięcie z nurtem jest powodem do dumy?

- Jakie płynięcie? Nigdy nie byłem agitatorem żadnej opcji. Dla mnie jest jedna wartość - Rzeczpospolita. Ją trzeba zachować i bronić. Miałbym o wiele więcej wygód, gdybym wyjechał. O wiele trudniej było zostać. Ale nie żałuję.

A jest coś, czego pan żałuje?

- Od pięciu lat, zainspirowany działalnością Janusza Korczaka, próbuję stworzyć w Polsce Republikę Marzeń. Miejsce, w którym schronienie znalazłyby sieroty z różnych stron świata.

A kiedy emerytura?

- Nieprędko. Ale wiem jedno: chciałbym mieć wystrzałową śmierć. Na stulecie moich urodzin zginąć od kuli zazdrosnego męża, któremu poderwałem żonę.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji