Artykuły

Ślązak już rozpoznawalny

- Przyszłość i teraźniejszość to kabaret Rak, który dał mi wiele. Z nim zjeździłem prawie pół świata, cały kraj i wszędzie mówiliśmy o Śląsku. Uhonorowała nas kapituła Nagrody Ligonia, widocznie dostrzegła nasz wysiłek w promocji śląskiej kultury - mówi - KRZYSZTOF RESPONDEK, aktor, kabareciarz, a ostatnio piosenkarz.

Po wygraniu telewizyjnego show, gdzie publiczność i jurorzy przyznali panu zwycięstwo, stał się pan bardzo popularny. Czy kiedy przyszła propozycja udziału w tym programie od razu pan odpowiedział?

- To nie była taka prosta decyzja. Trochę już na tej scenie jestem, trochę

już śpiewałem tu i tam, więc wiedziałem, że występując w takim programie, można sporo zyskać, ale można się też pogrzebać. I z tego doskonale zdawałem sobie sprawę, idąc do tego show, gdzie cztery i pół miliona ludzi ogląda każdy odcinek. Jeżeli człowiek zbłaźni się, mówiąc po naszemu, no to więcej z tego wstydu niż korzyści. Poza tym miałem też świadomość, że nie jestem aktorem znanym w całym kraju. Nie stoją za mną tłumy fanów i ogromna publiczność telewizyjna. Zaczynałem od zera. Zresztą na forach internetowych pojawiały się takie głosy, że jestem jedynym nieznanym uczestnikiem tego programu. Żona przekonała mnie, że ten program jest stworzony dla mnie, dlatego zgodziłem się wziąć w nim udział. Nie będę tańczyć nigdy ani z gwiazdami, ani na lodzie, bo nie lubię tańczyć, ale śpiewać lubię. Zresztą my, Ślązacy, lubimy przede wszystkim śpiewać na urodzinach, na weselach, festynach i w takich programach "Jak oni śpiewają" też. To jest w nas.

Zatem nieznany człowiek z Tarnowskich Gór wygrywa, właściwie w cuglach, wielkie telewizyjne show. Tym większe gratulacje.

- Teraz spotykam się z wieloma głosami, że należało mi się to zwycięstwo, że sprawiedliwości stało się zadość. Ludzie zaczynają wierzyć w tego typu programy, że są uczciwe. No, było dużo ciepłych słów. Szkoda, że wykasowałem te wszystkie smsy, które do mnie przyszły po programie, bo z tego można by napisać książkę i niejeden by się popłakał gdyby ją czytał. Chciałbym jednak zaznaczyć - to nie ja wygrałem ten program, chociaż starałem się śpiewać jak najlepiej - to ludzie wygrali, oddając na mnie głosy. To jest ich zwycięstwo, a ja zdobyłem najwspanialszą nagrodę - Nagrodę Publiczności.

Dlaczego zrezygnował pan z głównej nagrody? Z tego Fiata 500, który tak ładnie się z panem komponował.

- Ze względu na gabaryty najlepiej komponowałby się z moim kabaretowym kolegą, Krzysiem Hanke. Ale tak poważnie: postanowiłem, że jeżeli wygram program, to nie wezmę ani jednej nagrody, bo one należą się ludziom. I miałem od początku świadomość, że publiczność jest najważniejsza. Dostałem od niej nagrodę, coś, o czym marzy każdy artysta. Mój gest, przekazanie pieniędzy na cele charytatywne był odwzajemnieniem tego uczucia, które przez tyle tygodni, tyle miesięcy, czułem z drugiej strony ekranu. Tym ludziom się to po prostu należało. Poprzez wsparcie charytatywne jakiegoś domu dziecka czy jakieś fundacji, pieniądze tym ludziom zwracam. To proste.

Zaskoczył pan wszystkich tym swoim dobrym sercem.

- Mój dziadek zawsze mówił mi, że jeżeli ty uczynisz komuś jakiś dobry gest, to ktoś inny takim samym gestem ci się odwzajemni. Dobro tworzy dobro - to truizm, ale tak jest, a zło tworzy zło. Kilka razy w życiu przekonałem się o tym, że jeżeli komuś coś dałem, to wracało to do mnie podwójnie. Takie gesty przewrotnie odwracają się czasami przeciwko nam samym, ale na to już nie mamy wpływu. Jestem pesymistą, ale nie przeszkadza mi to być jednocześnie idealistą. Jednym dobrym uczynkiem nie naprawię świata, ale warto próbować.

Stal się pan znany, popularny. To mile uczucie?

- Teraz, po tym programie widzę, że jestem rozpoznawalny. Dawniej, po koncertach kabaretu Rak, do mnie ktoś przychodził i mówił: "bardzo pana lubię, jest pan nawet moim idolem w tym kabarecie, ale mam do pana wielką prośbę: mógłby mi pan załatwić autograf od Bercika?". A teraz przychodzą i mówią, że chcą też mój autograf.

Koledzy z kabaretu Rak nie zazdroszczą panu popularności?

- Ta popularność pracuje też na popularność kabaretu. Oni zresztą przyczynili się do tego mojego sukcesu, ponieważ gdy ja śpiewałem, oni cały czas występowali. Nawet w Niemczech i Kanadzie byli beze mnie. Wielki ukłon w ich stronę robię.

A czasami to nie jest takie proste.

- Właśnie. Zespoły w takich momentach rozpadają się, kłócą. Teraz ciebie widać, nas nie widać, o tobie głośno, o nas nie - swary, obrażanie się, a u nas nic z tych rzeczy. Jesteśmy trzema dojrzałymi facetami, którzy nie patrzą na błahostki. Ludzie, jak dzwonią, to gratulują też kabaretowi, czyli ta nagroda przelała się na nasz cały zespół.

Ile lat ma Rak?

- Krzysztof Hanke zakładał kabaret ponad 25 lat temu, Grzegorz Poloczek przyszedł ponad 10 lat temu, a ja jestem z nimi przeszło 8 lat. Ci ludzie po prawej i po lewej stronie zmieniali się, a Hanke stał pośrodku, zawsze jak opoka.

Rozumiecie się w pól słowa czy czasami są jakieś zgrzyty?

- To jest jak w małżeństwie. Są kłótnie, ale każda sprzeczka oczyszcza miłość.

Był pan aktorem teatralnym, teraz występuje pan w serialach telewizyjnych, od lat w Raku, no i poznaliśmy pana wspaniały talent wokalny. Który image jest dla pana najważniejszy?

- To bardzo trudne pytanie. Gdybym miał się opowiedzieć za którymś z tych wcieleń, to powiem zupełnie szczerze - nie wiem. Najchętniej łączę to w jedno, czyli występuję w kabarecie, gdzie gram, śpiewam i opowiadam śmieszne rzeczy. Bardzo lubię też grać w serialach. To wielka frajda. Aktorzy, którzy występują tylko w serialach, mogą być tym znudzeni, bo to bardzo monotonna praca. Hala, w której jest studio, uczenie się szybko tekstu, stawanie przed kamerą, ileś razy trzeba to powtarzać... Jestem w tej dobrej sytuacji, że przyjeżdżam tylko czasami i dla mnie jest to wielka przygoda. Wychodzę przed kamerę w stanie pożądania. Mówią mi, że ja się tym bawię, ja się tym cieszę. I to wspaniałe, gdy praca autentycznie sprawia radość. W kabarecie bycie na scenie jest zupełnie czymś innym. To taka odskocznia od wszystkiego.

A teatru panu nie żal? Zdobył pan Złotą Maskę za rolę Che w musicalu Evita, zagrał pan świetnie Janosika w Na szkle malowane.

- Teatr to teatr. Tego się nie da z niczym porównać. To jest miejsce specyficzne, żeby nie powiedzieć magiczne. Publiczność teatralna jest wspaniała. Jeżeli ktoś raz tego doświadczył, nigdy tego nie zapomni. I ja o tym nie zapomniałem. To były cudowne chwile przeżywane w chorzowskim Teatrze Rozrywki. Wspominam je z wielkim rozrzewnieniem, aczkolwiek mając dużo pracy w innych dziedzinach - na razie mi tego nie brakuje. Teatr nigdy nie przeminie i tam aktor może się spełnić w każdym okresie swojego życia. Ja wiem, że to jest takie miejsce, gdzie jeszcze kiedyś wrócę.

Jest takie piękne powiedzenie, że artystą się bywa. Doznałem tego uczucia kilka razy w życiu. I na deskach Teatru Rozrywki, i stojąc na estradzie wraz z kabaretem Rak. Trzeba sobie powiedzieć wprost: nie każdy występ jest występem artystycznym, obojętnie czy w teatrze czy na estradzie, kiedy publiczność nie pomaga, a wręcz przeszkadza, kiedy zmagamy się z wieloma przeciwnościami. I to jest wówczas taki nasz zwykły zawód. Bo my jednak jesteśmy rzemieślnikami. Odtwarzamy rzeczywistość. Natomiast w tym rzemiośle zdarzają się takie chwile, że człowiek bywa artystą. To jest wówczas, gdy uda się kogoś wzruszyć, ktoś się popłacze. I to jest piękne, niezapomniane, to jest to katharsis. Prawdziwa sztuka. Jeżeli to zaistnieje od czasu do czasu, to wspaniale. Niedobrze, a wręcz tragicznie, gdy się nie zdarza i to może jest znak, że trzeba zejść ze sceny.

Porozmawiajmy o pana korzeniach. Mieszka pan w Tarnowskich Górach, na scenie z łatwością mówi pan gwarą, czyli jest pan Ślązakiem z dziada pradziada?

- Urodziłem się w Miasteczku Śląskim i chociaż to miasto leży trochę na uboczu, to jednak uważam, że tam bije serce Śląska. Mój dziadek robił drzewo genealogiczne i okazało się, że cała rodzina jest stąd. Okazuje się, że ja nie tylko czuję się Ślązakiem, ale jestem Ślązakiem. I - jak to się mówi - mam na to papiery. Przypomniałem sobie teraz taką historię sprzed lat. Moi dziadkowie wyjechali do Niemiec za komuny, gdy absolutnie nikomu nie wolno było wyjeżdżać. Dziadkowi udało się jednak, a później ściągnął moją babcię i połowę swojego życia mieszkali w Niemczech. Ale mieszkali tam nie dlatego, że czuli się Niemcami, tylko dlatego, żeby nam tutaj, w Polsce, pomóc. A czasy były takie, że przez długie lata nawet nie mogłem ich odwiedzić. Ale w końcu się udało. Na studiach dostałem wizę i pojechałem po 15 latach ich odwiedzić. Dziadek kazał mi zaraz usiąść przy okrągłym stole - to ten sam stół, przy którym my teraz rozmawiamy, bo jak dziadkowie umarli, to ja jedynie co z Niemiec sprowadziłem, to właśnie ten stół - żeby ta tradycja została wśród nas. No, i dziadek przy tym stole zapytał mnie, pamiętam jak dziś: "Krysiek, a kim ty się czujesz - Polakiem czy Niemcem? Po co ty tu przyjechoł?". Wybrnąłem z tego jakoś, bo zapytałem: "Dziadku, a kim ty byś chciał, żebym ja się czuł?". No i on wyłożył mi całą teorię, kim ja jestem i gdzie należę. Zaczął mi mówić, żeby nigdy moja noga nie postała tu, w Niemczech. "Pamiętaj: tu Niemcy lubią tylko Niemców. My Ślązoki, my nie som żadne Niemce. Nos Niemce nie lubią, Poloki też nos nie lubią. My zawsze bydymy Ślązoki". Jak ludzie wyjeżdżali do Niemiec, to okazywało się, że oni mają pochodzenie, umieją mówić po niemiecku, ale Niemcy się do nich nie przyznają. I ci ludzie są po prostu STĄD. I to wyszło, jak był spis powszechny, gdzie mnóstwo ludzi napisało: narodowość śląska.

A pan co wpisał?

- Wpisałem narodowość polską, bo zdawałem sobie sprawę, że oficjalnie narodowość śląska nie istnieje. Może powstanie kiedyś SILESIA i zostaniemy uznani jako odrębna narodowość, ale myślę, że ważniejsze jest kultywowanie tradycji i przywiązanie do regionu niż przepychanki światopoglądowe czy polityczne.

Śląsk to nie tylko przywiązanie do ziemi, ale i do rodziny.

- To się ma we krwi, to się ma w genach. W śląskiej rodzinie zawsze rządziła kobieta. Gotowała, pilnowała domu, dzieci, karmiła całą rodzinę i okna myła, a ojciec szedł do pracy, aby zarabiać pieniądze i utrzymać rodzinę. Mężczyzna już nie miał czasu i siły zajmować się domem. Tak było u mojej babci - dziadek nie miał nigdy nic do powiedzenia. Potem moja mama rządziła i rządzi nadal moim tatą. I ja w swoim domu całkowicie podporządkowuję się żonie.

Pan zarabia.

- A żona wydaje, wydaje, wydaje... Dziećmi zajmujemy się razem, ale ona ma w ich wychowaniu większy wkład. Ma na głowie te świadectwa, te wywiadówki, a ja powiem szczerze - to jest nawet bardzo wygodne.

W Polsce lubią słuchać śląskiej mowy. Joanna Bartel, która ma dom w Świnoujściu, mówiła mi, jak ją często tam właśnie proszą, aby opowiadała, i to niekoniecznie dowcipy, po śląsku.

- Całkowita prawda - w całej Polsce lubią Ślązaków. Mogę na to dać świadectwo na papierze i podpisać się jako rozpoznawalny Ślązak. Nigdy nie spotkałem się z żadną agresją, ba, nawet niechęcią. Mają do nas szacunek i rozumieją nas. Oni wiedzą, że nawet w czasie komuny, gdy się tak o tych górnikach mówiło na prawo i na lewo, że żyć tu w tym do dziś zanieczyszczonym powietrzu nie jest łatwo. No, może rząd nas za bardzo nie lubi, ale nie rozwijajmy tego tematu. Nawet w Warszawie nas lubią. Usłyszałem, właśnie w stolicy, wiele miłych słów pod naszym adresem. No a gwara jest tak charakterystyczna, tak miła dla ucha, że ludzie chcą jej słuchać. Najlepszym dowodem na to jest nasze kabaretowe podróżowanie po Polsce. Wszędzie się z gwarą przebijamy. Oczywiście, my ją trochę naginamy pod słuchacza, żeby ludzie rozumieli, co mówimy, ale melodia języka zostaje, cofnięte samogłoski zostają, ta barwa ciemniejsza zostaje. I to się ludziom podoba.

Ale konkretnie, za co nas lubią?

- Ńas widzą jako takich porządnych! ludzi. Nie kojarzymy się z cwaniactwem, ale z otwartością do drugiego człowieka, ze szczerym sercem.! Mówi się dużo o gościnności śląskiej, o tym, że jesteśmy pracowici i właściwie "poukładani". Czyści - kojarzą się te nasze familoki z czystymi oknami, przed którymi te wnęki na kwiaty są zawsze ładnie podmalowane, a przed familokiem zamiecione. Nie popsujmy tego, niech tak zostanie.

Pana przyszłość, marzenia, rzeczy najważniejsze?

- Przyszłość i teraźniejszość to kabaret Rak, który dał mi wiele. Z nim zjeździłem prawie pół świata, cały kraj i wszędzie mówiliśmy o Śląsku. Mamy w tym też swoje zasługi. Jesteśmy uhonorowani Nagrodą Ligonia, a jej nie daje się za piękne oczy. Widocznie kapituła dostrzegła nasz wysiłek w promocji śląskiej kultury. Chciałbym, żeby kabaret Rak był wieczny. Żebyśmy grali do końca świata - jak mówi Jurek Owsiak -i jeszcze jeden dzień dłużej. No i żeby tu było dobrze. W Polsce i na Śląsku też. Cieszę się z rzeczy małych. Nie mam takich planów, aby nagrać najlepszą płytę w Polsce albo zagrać Hamleta w teatrze, albo mieć swój recital na festiwalu w Sopocie. Nie mam takich marzeń. Jeżeli śpiewam, to myślę, żeby dobrze zaśpiewać, a kiedy gram, to żeby dobrze zagrać - to najlepsza filozofia. I nie myślę dalej. Cieszę się chwilą, dniem. Nie stawiam sobie za wysokich progów, bo czasy są takie, że tak niewiele od nas samych zależy. Wiele zależy od propozycji, które się dostaje. Od tego, jaki ktoś ma pomysł na ciebie. Jest tyle stacji telewizyjnych, programów... Tak naprawdę trudno jest sobie wszystko poukładać i potem zrealizować. Czy zatem jestem spełniony? Tak. Gdyby nawet dzisiaj zakończyła się moja zawodowa kariera, to ja jestem zadowolony z tego, co już mam. A sprawa najważniejsza? Nie powiem niczego oryginalnego. Najważniejsza jest rodzina, przywiązanie do domu. A poza tym, żeby być zdrowym, żeby móc się spokojnie kłaść, aby o każdej porze dnia i nocy móc drugiemu człowiekowi spojrzeć prosto w oczy. I sobie w lustrze też.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji