W życiu miewam fuksa
Szczęście nie opuściło go nie tylko, gdy na kabaretonie w Sali Kongresowej zabrakło prądu. MACIEK STUHR nawet z wypadku samochodowego wyszedł obronną ręką.
W jednym ze skeczy używasz sobie na... Stuhrze. Jak Ci się żyje z takim "dziedzicznym obciążeniem"?
MACIEK STUHR: Trudno, bo od 10 lat muszę odpowiadać na to samo pytanie. Co parę dni ktoś pyta; "To jak z tym znanym nazwiskiem?" i na tym się nie kończy. Zaczynają się porównania z ojcem, analogie, każdemu by się znudziło. Stąd wziął się ten skecz.
Trudno nie pytać o Jerzego Stuhra, gdy syn idzie w jego ślady i do tego - jak ojciec - błyszczy poczuciem humoru.
- Mimo studiów psychologicznych nie wiem, czy poczucie humoru jest dziedziczne, czy nabyte. Moja siostra, z tego samego przecież ojca, a jest inna. Bardzo wartościowa, ale w innej dziedzinie - studiuje grafikę.
Dlaczego studiowałeś psychologię, skoro od dziecka marzyłeś o aktorstwie?
- Postanowiłem "odroczyć w czasie" oddanie się tylko aktorstwu. Przed maturą obserwowałem znajomych ze szkoły aktorskiej. Widziałem, że tam trzeba poświęcić się bez reszty. Pomyślałem, że może mnie ominąć coś tajnego, a aktorstwo nie ucieknie, bo za mocno we mnie siedzi. Zdecydowałem się na wspaniałe pięć lat nauki na UJ oraz dobrej zabawy.
Ale na pierwszym roku i tak występowałeś...
- To był "Kabaret Artura l". Pamiętam jeden z pierwszych występów. Śpiewaliśmy poważną piosenkę. Staliśmy parami przy mikrofonach i mieliśmy patrzeć sobie w oczy. Kolega, który był dość komiczny, strasznie się gotował, to znaczy usiłował nie ryknąć śmiechem, Twarz Bustera Keatona i słyszalny tylko dla mnie jego wewnętrzny bulgot. Nie udało się nam poważnie odśpiewać "Popatrzmy sobie prosto w oczy, powiedzmy sobie to, co się wie...".
Teraz fragmenty Twoich kabaretowych tekstów stają się kultowe... W obieg weszło "tere-fere" czyli sposób, w jaki przetłumaczyliśmy amerykańskie "fuck you". Na jednym z moich ostatnich występów dziewczyna rozwinęła transparent, a na nim wielkimi literami było napisane "TERE-FERE".
Czy to ona Cię tere-fere?!
- (Śmiech) Na szczęście wszystko inne terę--fere, ale nie mnie!
Nie kusi Cię, by "pobyć" psychologiem?
- Psychologia jest wspaniała, ale to tylko nauka. W życiu traktuję ludzi indywidualnie. Natomiast w pracy znajomość pewnych zachowań bardzo się przydaje. Wiem, że są ludzie, którym się wydaje, że wszyscy się na nich patrzą, co niekoniecznie ma związek z prawdą. Są spięci i sztywni. Tak było ze znajomym mojej żony. Nie chciał przyjechać na nasz ślub, bo bał się, że będzie w centrum uwagi i to go będzie krępować. Dzięki niemu powstał mój bohater ze "Szczęścia Frania" w reżyserii Agnieszki Glińskiej. Jak każdy aktor, by uwiarygodnić postać z papieru, inspiruję się ludźmi, których codziennie spotykam choćby na ulicy.
Kiedy postawiłeś na aktorstwo, marzyłeś o tym, by być jak Jack Nicholson?
- Co tam Jack Nicholson, on już jest! Pokażę, że jestem lepszy od wszystkich. Żartuję, ale każdy aktor musi mieć w sobie taką bezczelność, choćby nie wiem jak mijał się z prawdą. Ta cholerna próżność jest wpisana w zawód.
A co ze skromnością?
- To cecha, którą szalenie cenię i na każdym kroku walczę ze sobą, by takim być. Nie zmienia to faktu, że jest cechą dodatkową, wręcz przyszytą. Bezczelna pewność siebie to warunek powodzenia aktora.
Bezczelny jesteś także prywatnie?
- Nie. Jestem spokojnym facetem bez fanaberii. Lubię pierogi ruskie bardziej niż żabie udka. W towarzystwie potrafię być iskrą, która rozkręca wszystko, ale bywam też wycofany i obserwuję z boku. Staram się zachować normalność, żeby nie zwariować na swoim punkcie, jak aktorzy, którzy grają samych siebie.,. Zwłaszcza w pewnym wieku. To smutne, a ja nie chcę być smutny.
Która z Twoich filmowych postaci ma z Ciebie najwięcej?
- Te, które mają ze mnie najwięcej, albo mi się aktorsko nie udały, albo były najmniej interesujące. Na przykład Banaś z serialu "Glina" czy Hipolit z "Przedwiośnia" są bardziej wymyśleni niż Aleks z "Fuksa". Tam wystarczyło po prostu ustawić się do kamery i być sobą.
Romantyk, zakochany od pierwszego wejrzenia? Czy tak też było z Samantą?
- Wszystko wydarzyło się błyskawicznie i, jakkolwiek banalnie i oklepanie to nie zabrzmi, od początku nie mieliśmy wątpliwości. Miłość od pierwszego wejrzenia to piękna sprawa i życzę jej każdemu. Chociaż trzeba być przygotowanym na to, że w prawdziwym związku, oprócz tego miodu, który na nas spływa zewsząd, jest jeszcze ciężka praca. Dopiero gdy nauczysz się czerpać satysfakcję z ustępowania ukochanej osobie, to wtedy masz szansę na powodzenie i romantyzm.
Wam się to udaje?
- To nieustający egzamin. Nie tak jak z prawem jazdy: raz zdałem i już fajnie, mam ułożone życie. Codziennie nasze wektory się zderzają albo, co gorsze, znoszą się, Szukamy nowych rozwiązań. Jak na razie, odpukać, to się udaje.
Wektory aktorów czy dwojga ludzi?
- Samantą nie jest aktorką, mimo że zdarzyło się jej wystąpić kiedyś w filmie. Jesteśmy po prostu normalnym małżeństwem.
Niezbyt zwykłym, bo Ty jednak żyjesz życiem artysty...
- Na pierwszych lekcjach angielskiego są zwroty "How are you?", "Whats your name?". Gdy dochodzimy do rozdziału o pracy, pada pytanie: "Do you work regular hours?". Jestem "irregular". Jak ktoś lubi regular hours, niech się do aktorstwa nie wybiera! Ja, zamiast w wolnych chwilach odpoczywać, biegnę do rodziny i dramatycznie nadrabiam czas. Ale z tym "życiem artysty" nie jest aż tak źle. Teraz, po roku harówy, miałem cztery miesiące wakacji, a to się chyba rzadko komu zdarza? Spędziliśmy je razem.
Na zagranicznych wojażach?
- Bez ekscesów - to były klasyczne, polskie wakacje. Trochę pobyliśmy nad morzem, a trochę na wsi w górach.
Jednak nawet w wolnych chwilach nie przestajesz grać. Na pianinie.
- To pozostałość po szkole muzycznej. Chyba każdy, kto porządnie uczył się grać na instrumencie i z jakichś powodów musiał to zarzucić, tęskni za graniem. Gdy tylko widzę dobry fortepian, strasznie mnie ciągnie, żeby na nim sobie poplumkać.