Artykuły

Teatr wuja Ryszarda

"Latający Cyrk Monty Pythona"w reż. Adama Opatowicza z Teatru im. Węgierki w Białymstoku na V Letnim Festiwalu Małych Form Teatru Bagatela w Krakowie. Pisze Paweł Głowacki w Dzienniku Polskim.

Co tak kaszlesz, Rysiu? - moja matka z nadzieją w oku spytała mego chrzestnego jakieś dwadzieścia pięć, a nawet ze trzydzieści lat temu. Może źle się poczułeś, co?...

Dobre to były czasy - epoka rytualnych biesiad profesjonalistów. Ojciec mój i wuj Ryszard - tandem nie do obalenia. Ojciec jak ojciec, żadnych błędów w cosobotnich "rozgrywkach" wytknąć mu nie sposób, ale Ryś... Mój Boże, przecież był on (wtedy nic o tym nie wiedziałem, dziś mam pewność twardą), co mówię był, w kunszcie eleganckiego spożywania zmrożonych dań płynnych wciąż jest nadwiślańskim wcieleniem Konsula z "Pod Wulkanem" Malcolma Lowry'ego, jeśli kto woli - jest Mieczysławem Voitem i Bronisławem Pawlikiem w jednym ciele! Nie dziwota, że wszystko zawsze szło jak po maśle - mama była bez szans. Skazana na rytualne fiasko troski swojej, milczała zrezygnowana - aż tu naraz gardło chrzestnego zaskowytało. Śledzik ułomnie wszedł? Obojętne. Tknięta nadzieją, że z powodu kontuzji zawodnika spotkanie skończy się przed czasem, palnęła myśl o kaszlu i kiepskim samopoczuciu, na co Ryś z morderczym ciepłem w głosie, odparował: kaszlę, droga Haniu, kaszlę sobie tak, gdyż jestem małym kaszalotem... Cóż, mama na łopatkach...

Takie sobie, co? Raczej mierna historyjka. Przydługa i co najwyżej śladowo śmieszna. Prawda jednak taka, że nie mogło być inaczej. Nie mogło, bo są tu tylko moje słowa, a nie ma Ryszarda, nie ma sedna tej ikony riposty z kaszalotem w roli głównej, którą to nieobecność nieudolnie przykryć próbowałem językowymi świecidełkami. I tak bywa z każdą ikoną odciętą od sedna. Karłowacieje. Staje się czymś na podobieństwo pustego futerału, niezgrabnie udającego dawną świetność skrzypiec. Jak teatr Tadeusza Kantora bez Kantora, bądź pantomima Henryka Tomaszewskiego bez Tomaszewskiego. Tak, tu nie ma co na siłę ciągnąć niegdysiejszej doskonałości. Tu trzeba tylko nauczyć się pamiętać - i milczeć.

Wiem, wiem, to wszystko truizmy, oczywistości, lite banały - ale co począć? Niby każdy je zna i pojmuje, a proszę - wciąż znajdują się chętni do wskrzeszania ikon. Jak choćby Adam Opatowicz, który w białostockim teatrze "Latający Cyrk Monty Pythona" wyreżyserował. Wróciły pytania retoryczne. Jak powtórzyć wielką ripostę wuja Ryszarda, nie mogąc wuja Ryszarda poprosić o udział? Jak bez panów: Cleese'a, Palina, Chapmana, Idle'a, Jonesa, Gilliana oraz Clevlanda przywołać fenomen tamtego Cyrku? Tylko w jeden sposób: godząc się na bycie z tyłu. Owszem, nie da się ominąć nieuchronnej małości powtórzenia wobec oryginału, ale też - co nie do przecenienia - niknie możliwość zawsze przykrej pychy scenicznej.

Nieobecność wuja Ryszarda poglądowo watowałem wszelkim tombakiem, anegdotę świecidełkami pstrzyłem od siebie, dodawałem smaki, "pieprzyłem", "soliłem", wyginałem barokowo, a wszystko po to, by teraz jedno rzec. Opatowicz - dokładnie odwrotnie uczynił. Było tak, jakby od pierwszej minuty mówił: my jesteśmy z tyłu, z przodu są opowiastki Cyrku - jego niebywałe skoki skojarzeń słownych i myślowych, jego bezlitosna abstrakcja i takie dotykanie najświętszych świętości, od kościoła zaczynając, przez seks, zdewociałą moralność mieszczańską i tępotę mediów, a na trywialności polityki finiszując.

I rzeczywiście. Prawie nie było Romualda Kozakiewicza przy fortepianie. Prawie nie było aktorów: Bernarda Macieja Bani, Piotra Półtoraka, Rafała Olszewskiego, Piotra Szekowskiego, Sławomira Popławskiego, Pawła Chomczyka i seniora Tadeusza Grochowskiego. Prawie ich nie było - w najlepszym tych słów znaczeniu. Nic, tylko granicznie skromne ciemne garnitury i białe koszule, wielki parawan z gipsowymi głowami jakichś mędrców (jedna w okularach przeciwsłonecznych), tekturowa makieta rakiety i papuzi strój starego Szkota na seniorze Grochowskim. To i koncepty Cyrku, podawane z pyszną skromnością intonacji i gestów.

Nic nie dodane. Nic nie zmienione. Nade wszystko - nic nie nagięte do wymogów naszej polskiej współczesności. Latający Cyrk Monty Pythona nie ulepszony nieuchronną ułomnością słowiańskich kapłanów Melpomeny roku 2008. Nie dziwne to? W ojczyźnie scenicznych harcowników, którzy wszelkich Szekspirów, Brechtów oraz innych Ibsenów (gdyż nieudolne to biedactwa były) ulepszają swymi tępymi ułomnościami - naraz taka dyskrecja, taka skromność, taki takt, taka pokora sceniczna?

Może i dziwne to, lecz w efekcie ukazało rzecz fundamentalną. Otóż, dowcipy Cyrku nie przychodziły z zewnątrz, nie były apodyktycznym gestem żartownisiów, co jednych lubili, drugich mniej. Nie przychodziły z zewnątrz, tak jak opowieści Szekspirów, Brechtów, Ibsenów to nie tezy doczepione do realności. Nie. Oni wszyscy mieli po prostu talent słuchania dna realności. To wystarczało. Groteski katolicyzmu, polityki, mediów bądź tabu seksualności - kolebią się w katolicyzmie, polityce, mediach i tabu seksu. Trzeba tylko czule pozwolić im wybrzmieć. Jak Cyrk, bądź jak wuj Ryszard, który swym "kaszalotem" bezlitosnym łagodnie pozwolił zapłakać naiwności mej mamy, płonnie wierzącej w niemożliwą kontuzję gardła wuja Ryszarda.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji