Artykuły

Coś więcej od Boga

Wielki talent i trudny charakter. Niekwestionowana gwiazda szczecińskiej sceny w latach 70. i 80., doceniana na ogólnopolskich festiwalach, bezkompromisowy artysta dużego formatu, postać naznaczona osobistą tragedią - wspomnienie o MIROSŁAWIE GRUSZCZYŃSKIM.

W Teatrze Współczesnym zachowało się kilka prywatnych zdjęć Gruszczyńskiego. Nie wygląda na nich jak gwiazdor - ot, przystojny brodacz we wzorzystym swetrze, z wyraźnym przymusem pozujący fotografowi. Kiedy jednak oglądam utrwalone na kliszy fragmenty spektakli, mam wrażenie, że widać na nich zupełnie innego człowieka: skupionego na swym scenicznym wcieleniu, z błyskiem w oku, pełnego jakiegoś wewnętrznego żaru.

- Żył rolą - potwierdza moje spostrzeżenia Jacek Polaczek, wieloletni bliski znajomy Gruszczyńskiego. - Nie jestem pewny, czy aktor może obiektywnie ocenić drugiego aktora, ale Mirek był bez wątpienia numerem jeden w Szczecinie. Zawsze podkreślał, że najważniejsza w zawodzie jest świadomość roli, ale gdy zaczynał grać, to było w nim też jednak i takie swoiste sceniczne szaleństwo.

Ulubieniec Bardiniego

Mirosław Gruszczyński urodził się w 1943 roku we Włocławku. Jego znajomi są zgodni, że aktorstwo było mu pisane.

- Nigdy go nie pytałam, dlaczego wybrał akurat taki zawód - wspomina Ewa Wrońska, koleżanka z teatru i przez kilka lat życiowa partnerka artysty. - Mogę się domyślać, bo w tym czasie droga do szkoły teatralnej była zwykle efektem konkursów recytatorskich. Mirek czuł wiersz jak mało kto, z pewnością zatem któraś z jego polonistek zasugerowała mu egzaminy do PWST.

Studiował w Warszawie, uchodząc za ulubieńca Aleksandra Bardiniego i Ryszardy Hanin. W 1965 roku zaangażował się na sezon w Lublinie w Teatrze Juliusza Osterwy, a potem przeszedł do stołecznego Teatru Klasycznego. Grywał również w tym czasie niewielkie role w Teatrze Telewizji (min.: "Czterech przyjaciół z ulicy Cichej" Henryka Boukołowskiego, "Dekret" Jerzego Antczaka, "Karykatury", "Sztorm" i "Niespodzianka" Ireneusza Kanickiego) i w filmach ("Banda", "Stajnia na Salvadorze", "Znicz olimpijski").

W Szczecinie pojawił się w 1971 roku. Debiutował jako don Rodrygo w "Cydzie" w reżyserii Józefa Grudy. Szybko wyrobił sobie markę. Uchodził za człowieka nie tylko uzdolnionego, ale również wrażliwego o niezwykle szerokich możliwościach twórczych.

- Nie tylko ceniono jego talent, ale po prostu go bardzo szanowano - opowiada Jacek Polaczek - Cieszył się np. dużym zaufaniem dyrektora Macieja Englerta, bywał nawet jego wysłannikiem.

To właśnie Gruszczyńskiemu zawdzięczamy szczeciński angaż Jacka Polaczka.- Pracowałem wtedy w Teatrze Polskim w Poznaniu i bardzo iskrzyło między mną i moim dyrektorem - śmieje się aktor. - W końcu października złożyłem wymówienie z trybem natychmiastowym, przyjęte chyba z dużą ulgą. Musiałem jeszcze tylko wprowadzić w rolę zastępującego mnie kolegę. W trakcie którejś z prób przyszła portierka i powiedziała, że ktoś do mnie przyjechał. Poprosiłem, by poczekał. Pochłonięty pracą, wstyd się przyznać, całkiem zapomniałem o czekającym na mnie gościu. Po próbie zszedłem do bufetu i wtedy podniósł się siedzący w rogu człowiek, przypominający nieco wikinga. I powiedział: "w imieniu pana Englerta składam panu propozycję przejścia do Teatru Współczesnego". W ten sposób poznałem Mirka Gruszczyńskiego.

Zelnik zepchnięty w cień

Teatr Macieja Englerta był liczącym się ośrodkiem w kraju. Aktorzy spełniali się tu zawodowo, jeździli na ogólnopolskie festiwale, przywozili nagrody, czytali o sobie pochlebne recenzje. Największą gwiazdą zespołu był niewątpliwie Gruszczyński.

- To przecież nie była jeszcze era internetu i szerokiego dostępu do mediów, a Mirka znano w każdym polskim teatrze - zapewnia Polaczek. Znano, podziwiano i szanowano, ale dość powszechnie też uznawano, że aktor ma trudny charakter. - Chyba był nielubiany - mówi Ewa Wrońska. - To wynikało też z jego szczerości, bo Mirek nie oglądał się na to, co wypada, a co nie. Mówił, co myślał. Potrafił po dobrze przyjętej przez publiczność premierze powiedzieć komuś, że zagrał fatalnie. Jednocześnie jednak miał olbrzymie poczucie humoru, mnóstwo wdzięku i takiego seksapilu. Działał na kobiety, miał naprawdę duże powodzenie.

Spełniał się w pracy. Grywał główne role w komediach i dramatach. Reżyserował. Podobał się w "Kobiecie zza zielonych drzwi" Ibrahimbekowa, błyszczał w "Mac-betcie" Ionesca, "Szewcach" Witkacego i "Wyzwoleniu" Wyspiańskiego, przywożąc za role w tych sztukach nagrody z Festiwalu Teatrów Polski Północnej w Toruniu. "Żarliwy, poszukujący Konrad Gruszczyńskiego jest człowiekiem pełnym wewnętrznego niepokoju i sprzeczności, skłóconym z sobą i szarpiącym się nadaremnie [...]. Szczecińskie "Wyzwolenie" cechuje wyrównane aktorstwo. Na uznanie zasługuje zwłaszcza ładunek dramatyzmu i dynamizmu, jaki włożył Gruszczyński w postać Konrada" - pisała Krystyna Starczak-Kozłowska w "Faktach" w 1978 r.

W "Macbetcie" rolę Banka zagrał u boku Gruszczyńskiego Jerzy Zelnik, wówczas pierwszy amant polskiego filmu. Krytyka zauważała i chwaliła Zelnika, podkreślając, że z Gruszczyńskim tworzą świetny, przekonujący duet

- Tak, oczywiście, Zelnik zagrał bardzo dobrze - potwierdza Jacek Polaczek - Ale niknął w cieniu Mirka, nie wytrzymywał z nim porównania.

Według pana Jacka, domeną Gruszczyńskiego był dramat. Z tą oceną nie zgadza się Ewa Wrońska, zapewniając, że w komediach także wypadał znakomicie: - Kto go widział w "Kurce wodnej", ten wie, że miał olbrzymi talent komediowy. Potrafił też świetnie tańczyć, dobrze śpiewał. Był po prostu niezwykle wszechstronny. Są wśród ludzi zdolnych i tacy, którym pan Bóg daje jeszcze coś. Mirek do nich z pewnością należał.

Praca w teatrze zaspokajała jego ambicje. Nie chciał przenosić się do Warszawy, mimo pojawiających się propozycji. W wywiadach argumentował, że "stołeczne kariery to przede wszystkim mnogość zajęć w filmie, telewizji i radiu oraz brak miejsca na autentyczny, twórczy rozwój osobowości aktorskiej, na stałe pogłębianie swoich umiejętności i wiedzy".

Choroba wielkich

W połowie lat 70. przyjął dwie role filmowe - drugoplanową-Janusza w "Urodzinach Matyldy" Jerzego Stefana Stawińskiego i główną - Stanisława w "Tylko Beatrycze" Stefana Szlachtycza. Ta druga przyniosła mu duże uznanie, a i sam aktor uznawał ją za swoją pierwszą w pełni udaną przygodę z X Muzą. "Odnosiłem potrzebne mi bardzo - mnie samemu - wrażenie, że uczestniczę w przedsięwzięciu o dużej wadze intelektualnej, że chodzi tu o jakąś sprawę, a nie wyłącznie o to, żeby zarobić trochę pieniędzy" - mówił w wywiadzie dla "Słowa Powszechnego" w 1976 r. - "Grałem już w jedenastu filmach. Udział w żadnym nie dostarczył mi tak pełnej satysfakcji jak właśnie ten".

"Tylko Beatrycze" stała się wydarzeniem szeroko dyskutowanym -w powszechnej opinii Szlachtyczowi znakomicie udało się przełożyć na język filmu bardzo trudną powieść historyczną Teodora Parnickiego. Wielu uważało, iż drzwi wielkiej

filmowej kariery na małym ekranie stanęły przed Gruszczyńskim otworem. Niestety, aktor wśród kolejnych propozycji nie znalazł niczego godnego większej uwagi.

- Na pewno nie czuł się z tego powodu przegrany ani rozgoryczony - zdecydowanie zapewnia Ewa Wrońska. - Dla niego najważniejszy był teatr, a w tym grywał największe role i u Macieja Englerta, i u jego następcy Ryszarda Majora. Odrzucał propozycje przejścia do Warszawy, bo realizował się tutaj. To zresztą były inne czasy: żyliśmy teatrem, ludzie byli bardziej ze sobą i dla siebie, pieniądze nie stanowiły najważniejszego stawianego sobie celu.

Kariera Gruszczyńskiego kwitła, gdy rozpoczął się jego osobisty dramat.

- To był czas powstania "Solidarności", Mirek bardzo się interesował polityką - wspomina pani Ewa. - Szefował nawet "Solidarności" w teatrze. I wtedy się okazało, że cierpi na chorobę, która dotyka zwykle tylko wielkich ludzi - schizofrenię.

Na początku były omamy - aktor skarżył się na śledzących go ludzi, na inwigilację ze względu na opozycyjną działalność. Później choroba zaczęła uniemożliwiać mu pracę.

W 1985 roku schizofrenia całkowicie wykluczyła Gruszczyńskiego z zawodu. Ówczesna medycyna okazała się bezradna, lekarze nie mieli pomysłu na kolejne kuracje, a aktor coraz bardziej pogrążał się w dręczących go wizjach. Zdarzało mu się odwiedzić kolegów w teatrze, ale nie chciał od nich żadnej pomocy.

Zginął tragicznie w sierpniu 1989 r. w do dziś nie do końca wyjaśnionych okolicznościach, wypadając z okna swojego domu. Podobno był świadek tragedii, zapewniający, że widział, jak aktor, wygłaszając kazanie o Bogu i szatanie, zbyt mocno wychylił się i stracił równowagę. Podobno...

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji