Artykuły

Jak zwykle - aktor

O warszawskich spektaklach: "Ryszard II" w Teatrze Narodowym w reż. Andrzeja Seweryna, "Belfer!" w reż. Michała Kwiecińskiego w Kino-Teatrze-Bajka, "Zapasiewicz gra Becketta" w reż. Antoniego Libery w Teatrze Powszechnym "Gombrowicz. Opera muerta" w reż. Łukasza Czuja w Teatrze Studio, "Zatrudnimy starego clowna" w reż. Sebastiana Chondrokostasa w Teatrze Ateneum i Festiwalu Festiwali Teatralnych "Spotkania" pisze Tomasz Miłkowski w Trybunie.

To miał być miesiąc wielkiej międzynarodowej konfrontacji. Ale nie był. Organizowany ponownie festiwal festiwali, który miał zastąpić Warszawskie Spotkania Teatralne i Międzynarodowe Spotkania Teatralne, okazał się imprezą o niejasnych kryteriach i przesłaniach.

Raz jeszcze okazało się, że w kulturze nie ma nic gorszego od przerwania tradycji.

WST, choć krytykowane, miały swój klimat i wypróbowaną publiczność. Po co to było zmieniać, nie wiem. Zwłaszcza że kolejne wydania festiwalu festiwali wyglądają na spotkania tych, którzy akurat mieli czas. Oczywiście były tu przedstawienia warte pamięci, a przynajmniej jedno - "The Dragons' Trilogy" Roberta Lepage'a, ale za dużo bylejakości.

Najwięcej irytacji wywołała obecność The Wooster Group, udającej teatr Grotowskiego, najwięcej entuzjazmu... Chińczycy.

Zabijano się

o miejsca na sali w bardzo niewygodnym do celów takiego pokazu Teatrze Dramatycznym. Przed laty Opera Pekińska pokazała się w Teatrze Polskim, też sala pękała, ale widoczność była o niebo lepsza. Recenzenci zgodnym chórem zapytali jednak, co mianowicie ma wspólnego Opera Pekińska z hasłem festiwalu, czyli konfrontacją idei nowego teatru...

Obrazu festiwalu nie uratował nawet Krystian Lupa, którego dwuczęściowy "Niedokończony utwór na aktora" wg "Mewy" Czechowa i "Sztuka hiszpańska" Yasminy Rezy pozostawiły wrażenie niedosytu. Zwłaszcza Czechow wybrzmiał zbyt sennie. Sztuka Rezy zaś zaskoczyła - rzadko Lupa bywa tak optymistyczny, tak pełen wigoru: Maja Komorowska w triumfalnym tańcu flamenco pokazała nie tylko swoją znakomita technikę, ale obdarzyła publiczność radością.

To jeden z rzadkich uśmiechów festiwalu - tym bardziej przykro, że na spektaklu Lupy zmarnowało się sporo miejsc pozostawionych na widowni dla notabli. Tak czy owak, szkoda niegdysiejszej atmosfery WST. Ale pewnie tak być musi.

W Narodowym nowy, rzadko grywany Szekspir - "Ryszard II" [na zdjęciu scena ze spektaklu] w reż. Andrzeja Seweryna. Pisałem o tym osobno, więc w tym przeglądzie tylko króciutko. Dla zwolenników Szekspira "na dziś" spektakl Seweryna jest zapewne czymś w rodzaju zabytku albo drętwej piły, granej z obowiązku. Tymczasem ten spektakl jest dowodem, że można z powodzeniem iść droga tradycji, a jednocześnie wykazać się wrażliwością i wyobraźnią na miarę nowych czasów.

W Narodowym pokazano bowiem Szekspira uniwersalnego, niepodporządkowanego grze doraźnych aluzji czy interwencyjnych aktualizacji. To jest, oczywiście, droga trudniejsza, wymagająca skupienia uwagi na sensach, słowach i symbolice spektaklu - obrazu człowieczej Golgoty, która jest losem głównego bohatera, a więc, jak w moralitecie, Każdego.

O ile "Ryszard II" to monumentalne dzieło wielkoobsadowe, o tyle codzienność

warszawska obfitowała raczej w produkcje małoobsadowe (kasa, kasa!). Warto zwrócić uwagę na to, jak w roku Gombrowicza warszawski Teatr Studio radzi sobie z Dostojnym Jubilatem - po antyjubileuszowym wirtuozerskim spektaklu Ireny Jun ("Biesiada u hrabiny Kotłubaj") teraz daje "Operę muerta", widowisko jubileuszowe, ale całkiem nie w klimacie ku czci Bardzo to właśnie Gombrowiczowskie, przekorne i odległe od tromtadracji, którą autor "Ślubu" tak przecież gardzi Łukasz Czuj (scenariusz i reżyseria) przyrządził inteligentny scenariusz oparty na tekstach Gombrowiczaiwlasnych apokryfach, który składa się na swoisty Gombrowicza portret podwójny - z jednej strony to wizerunek pisarza rzuconego losami na emigrację, samotnego, szamocącego się ze swoją samotnością i obcością.

Z drugiej strony Gombrowicza życie po życiu, czyli opowieść o rozmaitego chowu próbach realnych czy tylko pomyślanych zawłaszczeniach Gombrowicza przez Kościół, marksistów, partyzantów-patriotów, rodzinę, szlachtę i kogo tam by jeszcze wymienić. Pisarz umyka pogoni próbując być sobą mimo tych prób i czającego się w podtekście dymu kadzidlanego jubileuszu ze Skałką w tle.

Bardzo to sprytnie obmyślane, zwarte, dowcipne i przenilkiwie Gombrowiczowskie, przy czym grane z przyjemnością - widać aktorzy bawią się tekstem, robią to z pasją i dlatego spektakl budzi żywy odbiór Andrzej Mastalerz stworzył przekonującą postać Witolda, a Włodzimierz Press, aktor niedoceniany, po raz kolejny potwierdził swój niepospolity talent charakterystyczny (świetny w epizodzie śledczego i biskupa) . Zresztą i pozostali wykonawcy wypadli wzorowo, mJn. tegoroczny absolwent łódzkiej Filmówki Wojciech Zieliński.

Czy Gombrowicz byłby z tego prezentu rad, nie wiem. Ale taka obrona na pewno mu się należała.

Aktorskim popisem okazał się także skromny spektakl na Scenie 61 Ateneum, gdzie zobaczyliśmy sztukę rumuńskiego autora Mateia Visnieca (w reż. Sebastiana Chondrokostasa) "Zatrudnimy starego clowna". Trzech aktorów. Jan Matyjaszkiewicz, Jan Kociniak (pełen szacunek za znakomity epizod pantomimiczny) i Artur Barciś dawniej mistrzowski pokaz swych umiejętności; opowiadając poruszającą historię o ludziach, których życie się już zamknęło, ale ciągle łaknących potwierdzenia jego sensu, o artystach cyrku, którzy przeminęli niezauważeni.

Blado

wypadła inauguracja nowej sceny Kino-teatru Bajka. Powstanie teatru witam z entuzjazmem, ale nie podzielam entuzjazmu Wojciecha Pszoniaka dla tekstu "Belfra" Jeana-Pierre'a Dopagne'a. To dość powierzchowny zapis obserwacji stosunków nauczyciel - uczniowie, blade echo tego, co miał na ten temat do powiedzenia przed laty lonesco, a potem pewien brazylisjki autor w "Pannie Margaridzie" (w którym to monodramie notabene błyszczy Joanna Żółkowska). Zawierzył przy tym artysta sile swego oddziaływania na widzów - tymczasem trudno jednemu aktorowi przez półtorej godziny, bez wsparcia ze strony środków inscenizacyjnych (wszystko się odbywa w jednym niezmienianym świetle, praktycznie bez dekoracjiiiłustracji muzycznej) utrzymać uwagę publiczności.

Zwłaszcza że Pszoniak dość monotonnie przekazuje tekst, najwyraźniej zauroczony jego wagą.

Tymczasem jest to tekst na skecz co najwyżej - oto rozczarowany swym mikrym wpływem na uczniów i ich miałkości belfer pewnego dnia chwyta za broń automatyczną, siejąc śmierć wśród swoich podopiecznych. Skazany na dożywocie w ramach ekspiacji odbywa osobliwe tournee, opowiadając o swoim życiu, czyli jak przeciętny człowieka staje się potworem. W streszczeniu bzrmi to nawet zachęcająco, ale nagromadzenie "odkrywczych" banałów sprawia, że "Belfer" staje się dla widzów męką. Pomijam niedoskonałość formy - teatr jednego aktora nie może być tylko słuchowiskiem albo występem świetlicowym.

Na koniec rarytas: na swój benefis (70. urodziny i 50 lat na scenie) wybrał Zbigniew Zapasiewicz jednoaktówki Becketta (w tłumaczeniu i reżyserii Antoniego libery). Znamienny wybór, bo Becketta się teraz nie "nosi", stał się niemodny. Artysta jednak zwraca się właśnie do niego, być może świadomie wracając do czasu swego debiutu - kiedy bowiem Zapasiewicz wkraczał w życie zawodowe, jednym ze sztandarowych spektakli przełomu październikowego było "Czekając na Godota" w warszawskim Teatrze Współczesnym.

Zbigniew Zapasiewicz portretuje człowieka wycofanego, nieomal z drugiego brzegu życia spoglądającego na bieg spraw ludzkich, odartego ze złudzeń, któremu pozostały tylko strzępy godności To dość jednak, aby przekonująco wykazać, że nawet u kresu "nic" może zabrzmieć silnie, że wołanie z pustki czy o pustce może znaczyć - że jest, być może, wołaniem o sens w życiu, w sztuce, w teatrze. Że, wreszcie, dramatyczne pytanie "kim jestem?" nie straciło na ważności i jakkolwiek coraz wyraźniej widać, że człowiek na swej drodze życia odmienia się, zaprzecza sobie, gubi to jednak nie przestaje szukać punktów tożsamości nawet jeśli bywa to trud daremny.

Tak jak u Krappa z jego obsesją sprawozdań-spowiedzi, które w przedziwny sposób zamiast scalać jego życie kawałkują je, szatkują, niemal niweczą. A jednak w tych zapisach pojawia się coś, co Zapasiewicz pokazuje z zadziwiającą czułością: tęsknotę do bycia z kimś drugim, do poniechanej kobiety, z którą - być może - życie wyglądałoby inaczej, łaknienie szczęścia, niegdyś niedocenionego, jeszcze po latach tchnącego czymś bez mała mistycznym. Trzy jednoaktówki Becketta układają się w sekwencję milczenia, czytania i słuchania. W "Katastrofie", sztuce autotematycznej, poświęconej zagubieniu teatru poszukującego tylko efektu, Zapasiewicz gra bezwolnego, milczącego aktora, poddawanego tyranii reżysera-kabotyna. Nie buntuje się poddając jego dyktatowi stoi na podwyższeniu traktowany jak przedmiot i tylko na koniec patrzy prosto w oczy potworowi-publiczności i wygrywa. Tym jednym spojrzeniem, silnym, choć nieodgadnionym wyraża protest przeciw światu złudnych fajerwerków.

W "Impromptu 0hio" odsłania Zapasiewicz dramat wyczerpania: oto historia (życie, los, może jednostki może świata) dobiega kresu: niewiele już zostało do opowiedzenia A jednak artysta opowiada do końca, raz jeszcze trwa przy tych ostatnich słowach, przedłużając końcówkę, raz jeszcze czytając te same stronice zapisanej do końca księgi Czyta je sam sobie bodaj, bo jego słuchacz bliźniaczo do niego podobny jest tylko sobowtórem czytającego.

Na koniec spektaklu "Ostatnia taśma" - droga odwrotna niż w tragedii greckiej: od trzech aktorów w "Katastrofie" przez dwóch w "Impromptu" do jednego w "Ostatniej taśmie". Krapp jest sam ze swymi taśmami-zapisami nadwątlonej czasem pamięci, ze zdziwieniem, zniecierpliwieniem i trwogą wsłuchujący się w wyznania sprzed lat. Teraz też "niewiele zostało do powiedzenia", życie przeciekło, a na taśmach pozostały wspomnienia kogoś innego, kogo słabo zna.

Wielkie studium samotności i samoodrazy, którą budzi życie wkręcone na "szpule". Studium korespondujące ze słowami, które wypowiedział Zbigniew Zapasiewicz w wywiadzie-rzece pt. "Zapasowe maski": "Wybrałem ten zawód, aby nauczyć się i twórczo w sobie przetworzyć to, co umieli moi poprzednicy. Ta sfera zawodu zgasła i teraz jest przykro i boleśnie. Umarły wartości dla których zacząłem to robić. Gdybym wiedział, że tak się stanie, to bym się temu nie poświęcił". Na szczęście dla nas, widzów, nie wiedział.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji