Made in China
Na "Krainie uśmiechu" można się poczuć trochę jak na poranku muzycznym dla dzieci. Wykonawcy zwracają się bezpośrednio do publiczności a happy end jest efektem głosowania całej sali przez podniesienie rąk. Realizatorzy mają jednak problemy ze znalezieniem złotego środka w opowiadaniu nieco naiwnej historii miłosnej chińskiego księcia i wiedeńskiej hrabianki.
Autorzy libretta zmienili w nim bardzo wiele elementów kładąc akcenty na inne szczegóły. Stracił na znaczeniu tytuł "Kraina uśmiechu". Uśmiech miał być antidotum na złamane serce i nieszczęście, którego nie można było okazać. Pojawiły się natomiast elementy feministyczne, choć akurat to nie drażniło, a różnice w pojmowaniu roli płci w odmiennych kulturach glądało się chwilami z rozbawieniem.
Zmieniono wreszcie zakończenie na happy end, by Liza (Dorota Worożbicka) i Su Czong mogli raz jeszcze zaśpiewać razem.
Przy wrocławskiej inscenizacji pojawia się pytanie, jaki właściwie spektakl chciał zrealizować Jacek Ostaszkiewicz. Z jednej strony przypomina on bowiem produkcję "made in China" z czerwonymi latarniami, chińską pagodą i drobiącymi kroki kobietami w kimonach. Z drugiej strony przedstawienie nieco uwspółcześniono, by widzowie oglądali na scenie znajome motywy (choćby feminizm), czy efekty specjalne, czyli rzeczywiście efektowny deszcz w III akcie. Szkoda jednak, że nie do końca udało się połączyć tradycję i awangardę w jedną całość.