Artykuły

Widownia do napisania (Krakowski sezon teatralny 2007/2008)

Coraz częściej przyglądam się twarzom na widowni, coraz rzadziej - buziom fikcji na scenie. Cały mijający sezon teatralny próbowałem na widowniach krakowskich złowić przynajmniej sześć postaci, co poszukują teatru nie oczywistego - pisze Paweł Głowacki w Dzienniku Polskim.

Chcę dociec zasady błogości bywalców teatralnych. Chcę wiedzieć: jak dużo, bądź jak mało tajemnicy artyści muszą dziś po tamtej stronie rampy wydziergać, by po naszej stronie błysnął zbiorowy portret sytości - groteskowa "Guernica" poczucia pieniędzy dobrze wydanych w Bagateli, w Starym, w Słowackiego, KTO, Ludowym, Grotesce bądź Nowym. Cały mijający sezon teatralny próbowałem na widowniach krakowskich złowić przynajmniej sześć postaci, co poszukują teatru nie oczywistego.

Wiem, wiem, dobrze znam mantrę nowoczesności: należy ludziom serwować, co ludziom smakuje! A że ludziom smakuje brak wysiłku - pichćmy sceniczne oczywistości, im sążniściej przaśne, tym lepsze! Bo gdy dasz klientom budyń poziomkowy - zje, choćby zębów nie miał! A stek i brak siekaczy? Zgroza. Tak, znam tę mantrę starorzymską: chleba i igrzysk! Znam, bo bywałem w Narodowym Starym Teatrze.

Widziałem "Klątwę" Wyspiańskiego, wyreżyserowaną przez Barbarę Wysocką, i Wyspiańskiego "Sędziów" w scenicznej wersji Marii Spiss. Do tego "Lulu" Wedekinda w inscenizacji Michała Borczucha, oraz "Ifigenię", co ją wg arcydzieła Racine'a Michał Zadara z Pawłem Demirskim na nowo napisali (oryginał ponoć był dla widowni nazbyt nieoczywisty) i sam wyreżyserował. Tyle przykładów wystarczy - i tak na jedno wychodzi. Wszędzie - błogość teatromanów na widowni.

Strawiłem sezon w Starym (nawiasem, rok był identyczny z poprzednim, następny zaś - nie będzie inny) - badałem twarze naszej strony rampy: pełna sytość, gruntowna ulga oczywistości. Nie inaczej, gdyż na scenie wszystko jasne, proste, węzłowate. Od pierwszej kurtyny - opowieści jak dwa i dwa cztery. Gdzieś nad sceną - niczym ozdoba dawnych polskich okularów - dynda widmowy kutas tezy. A dalej - co? Estetyczna płaskość? Myślowa makatka? Metaforyczna trywialność? Stylistyczny bełkot, klecony w przekonaniu, że skoro w świecie medialnego bełkotu żyjemy - bełkotem medialnym ze sceny gadać trzeba? Wszystko to naraz. Więc twarze wychodzą z teatru bez cienia istotnego grymasu. Byli - widzieli gazetę ruchomą. Byli - słyszeli reportaż dukany. Byli - wzięli udział w dziecinnej wyliczance, skandowanej ku pokrzepieniu bólów współczesnych. Byli i nie chcą wiedzieć, że - nie byli. Nie byli w teatrze, bo cóż to za teatr, który kończy się ostatnią kurtyną?

Szukałem, szukam sześciu postaci z widowni, poszukujących teatru, do którego (że Kantora przytoczę) nie wchodzi się bezkarnie i z którego nie wychodzi się bezkarnie. Szukam tych, co im nie wystarcza seans dyndających kutasów tez oczywistych. Że wojna w Iraku - zła, że uwiąd miłości - zły, że pęczniejący globalizm, nierozliczony antysemityzm, nieotwarte teczki i tysiąc innych sensacyjek - a fe, a fe, a fe i po tysiąckroć a fe. W "Sześciu postaciach scenicznych w poszukiwaniu autora" Luigiego Pirandello, czyli w "Sztuce do napisania", Ojciec mówi: "Każdy z nas myśli, że jest "takim": ale to nieprawda: jest w nas nie jeden, ale "wielu", tak, proszę pana, wielu różnych ludzi, zależnie od wszystkich możliwości bytu, jakie są w nas". Tak, proszę pana, proszę pani, szukam sześciu, dla których scena nie jest Hyde Parkiem publicystycznych dekretów, ale nieuchwytnością - początkiem opowieści, które po ostatniej kurtynie każdy snuje sam sobie.

Szukałem sześciu w minionym sezonie - i znalazłem. Byłem na mrowiu przedstawień małych, lecz umykających topornym pieczęciom. Sześć bezradnych twarzy na "Mistrzu i Małgorzacie" Bułhakowa, w Grotesce przez Waldemara Wolańskiego wyreżyserowanym - na rzeczy o miłości umykającej, nie o truizmach totalitaryzmu. Sześć spłoszonych par oczu na "Ostatniej godzinie", którą wedle dzieł Tołstoja Janusz Kawałko napisał, a Jerzy Zoń w KTO ulepił - na opowieści o bezradności umierania i pamięci, nie o kłopotliwej filozofii społecznej genialnego brodacza z Jasnej Polany. Sześć zdumionych czół na zrobionych przez Krzysztofa Jasińskiego w STU "Biesach" Dostojewskiego, gdzie biesy nie rapowały, nie wymachiwały laptopami Ziobry i nie szeleściły teczkami IPN-u. Sześć postaci dygoczących na ulepionej przez Piotra Siekluckiego w Teatrze Nowym "Jaskini filozofów" Herberta - na rzeczy o cierpkiej wierności sobie, nie o politycznie uwikłanym samobójstwie... Coś jeszcze? Tak.

W PWST fantastyczne nieuchwytności delikatnych "Sędziów" Wyspiańskiego pod pedagogiczną egidą Jerzego Stuhra, i "Elektra - Twarze", co ją wg dzieł Hofmannsthala i Yourcenar Krzysztof Globisz wyreżyserował na pohybel dzisiejszym truizmom sfery miłości i zemsty za śmierć ukochanych. Jeszcze w Ludowym, na Scenie pod Ratuszem, "Wszystko o mężczyznach" Gavrana, gdzie reżyser Tomasz Obara pokazał chłopów, którzy są chłopami, nie Polakami tu i teraz. Jeszcze Dostojewskiego "Zbrodnia i kara" w Bagateli - godzina reżysera Waldemara Śmigasiewicza - tu siekiera Raskolnikowa to siekiera, nie Tarcza Rakietowa, lęk zaś minuta po minucie staje się nie do zniesienia, bo ukazuje cienie nie z naszego świata.

To wszystko - i na widowni sześć postaci, dla których teatr nie jest politycznym dekretem trybuna, lecz początkiem opowiastek, które po wyjściu z ansamblu każda z głów sześciu snuć sobie będzie bez końca. Sobie, tylko sobie, nie ku pokrzepieniu tłuszczy - i naprawdę bez końca. Bo jeśli, do teatru idąc, nie spodziewasz się pocieszeń oczywistości - co ci pozostaje po obejrzeniu seansu "Orkiestra Titanic" Bojczewa, który na Scenie Miniatura Teatru Słowackiego Andrzej Domalik stworzył? Samotność. Długa samotność wędrowania ścieżkami między snem a jawą (taka jest zasada "Orkiestry..."), wędrowania, do którego Domalik zaprasza, wszystkie furtki zostawiając otwarte, niczego nie nazywając po imieniu.

Sześć zatem. Sześć postaci na widowni, postaci, co nie chcą być policzkowane kutasami tez subtelnych niczym cep. Po prostu: chcą, by ich lęków, smaków, przekonań, bezradności - nikt nie załatwiał za nich. W sześciu, przysłowiowych sześciu - nadzieja? W tych, co od teatru nie chcą chłamu truizmów, tylko muśnięć? Pojmuję naiwność mych marzeń. Wiem, dzieła "Widownia do napisania" - Pirandello już nie popełni. Z drugiej strony - sześć to więcej niż nic. Jest stare zdjęcie: długi ogonek Polaków po bilety do Starego na "Dziady" Swinarskiego. Prawie tak długi, jak dzisiejszy po księgę o "bolkowatości" Wałęsy. Jeśli teatr nic nie chce wiedzieć o różnicy w smaku ogonków - to sześciu widzów spłoszonych i pamiętających, może wystarczy, by jakoś przetrwać sezon 2008/2009?

Na zdjęciu: 'Biesy" w reż. Krzysztofa Jasińskiego, Teatr Stu.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji