Artykuły

Za duży blask

"Sędziowie" w reż. Jerzego Stuhra w PWST w Krakowie. Pisze Łukasz Maciejewski w Teatrze.

Kiedy oczy widzów z wolna przyzwyczajają się do panującego na scenie półmroku, nagle robi się oślepiająco jasno. Sędziowie wydają werdykt. Widzowie muszą go wysłuchać w świetle jupiterów. Będzie bolesny.

Stanisław Wyspiański zaczerpnął temat "Sędziów" z kroniki sądowej, która donosiła o zabójstwie popełnionym przez syna karczmarza gdzieś w Galicji Wschodniej. Dramaturg nadał tej trywialnej historii wymiar tragedii antycznej. Jerzemu Stuhrowi, w spektaklu dyplomowym przygotowanym ze studentami czwartego roku Wydziału Aktorskiego krakowskiej PWST, idealnie udało się zestroić dwie skrajności. Ostentacyjnie tradycyjni "Sędziowie" Stuhra są bowiem kryminalną historią, która szybko staje się metafizycznym kryminałem wnętrza bohaterów. Ich zbrodnie nie muszą zostać nazwane po imieniu, werdykt sądowy nikomu nie daje glejtu niewinności - prawdziwa rozprawa toczy się bowiem w sumieniu. Również sumieniu widza.

Teatralny Rok Wyspiańskiego, niestety, nie przyniósł zbyt wielu olśnień. Wyspiański znowu, poza nielicznymi wyjątkami, był koturnowy, idiotycznie uwspółcześniany, historyczny lub ahistoryczny. Dopiero w Krakowie zobaczyłem spektakl, który nie tylko olśniewająco przeprowadził myśli i język autora "Wesela" na drugi brzeg - na wybrzeże współczesności, ale także stanowił kwintesencję teatru tradycyjnego w najlepszym tego słowa znaczeniu. Teatru aktorskiego, erudycyjnego, a przy tym niezwykle ciekawego od strony psychologicznej. Znakomite przedstawienie Stuhra udowadnia zarazem, że spektakl studencki może być intelektualną kontrpropozycją dla większości przedstawień profesjonalnych. Aż chciałoby się, żeby to - bez wątpienia najbardziej dojrzałe w całym reżyserskim dorobku Stuhra - przedstawienie pozostało na afiszu chociaż trochę dłużej, żeby przetrwało w pamięci nie tylko młodych wykonawców, ale także widzów.

Ściany karczmy Samuela (kreacja Wiktora Loga-Skarczewskiego) przez większą część spektaklu są spowite mrokiem. Cień długo ukrywa kolory nadziei - biel i błękit, które zobaczymy dopiero w finale. Tak jakby Stuhr, wspólnie ze scenografką Jurianą Jur, tym radykalnym zestawieniem kolorystycznym

przywoływał Wenecję. A Wenecja to, wiadomo: nie tylko laguna i gondolierzy, ale także smród, rozkład i zgnilizna. I taki właśnie jest świat krakowskich "Sędziów". Niewinność i naiwność dziecka - Joasa (znakomita rola Klary Bielawki) kontruje się z szemranymi interesami ojca. Grzech jest tutaj powszechny, ale wyrok stale odraczany, a sędziowie groteskowi (tylko w momencie scenicznego wejścia sędziów dało o sobie znać upodobanie Stuhra do komedii). Jednak - jak się okaże - choć wyrok można kupić, z losu kpić nie wolno.

Na scenie długo jest ciemno, prawie nic nie widać. Słychać tylko szept cieni i szmer zaskoczenia. Aktorzy stale przenoszą nad sobą dziwny reflektor, który z daleka wygląda jak latarnia morska wyznaczająca jasny horyzont - może to wektor światła niknący w mroku życia. Dopala się też

lichy knot świeczki, którą z trudem można dostrzec za brudną szybką karczmy Samuela. Patrzy na to wszystko Joas strojący skrzypce, na których za chwilę, najpiękniej jak potrafi, zagra dla Pana Boga,

a także dla taty i dla brata. Joas jest piękny w tej słabej łunie. Twarz Klary Bielawki przypomina Hioba z obrazów Georges'a de La Toura, twarze aniołów z płócien Jacques'a Callota i braci Le Nain.

W tym czasie ojciec chłopca, Samuel, zamyka z trzaskiem drzwi. Kolejne małe ogniwo wielkiego łańcucha zła - bójka jego syna Natana (w tej roli Marcin Zacharzewski) z Urlopnikiem (Michał Krzysztof Kowalczyk) - nie może przecież zostać odkryte. Joas musi ocaleć. On jeden, bo pozostali już dawno temu zgrzeszyli i dotąd nie odpokutowali win: nie potrafią płakać, nie są w stanie śpiewać.

Wszystko, co w tym świecie złe, rozgrywa się w ciemnościach. Nie widać brudu, lepkich placów i trefnych pieniędzy karczmarza. Gamoń Jukli (Piotr Franasowicz) otwiera walizkę z "byle czym". Niczego znowu nie sprzeda - nie odkupi swoich małych win, przyziemnych grzeszków. Jukli nie ma już czego szukać na Stadionie Dziesięciolecia, wszystko skończone. Stręczone przez Natana przestraszone dziewczęta nie dopiją piwa w karczmie. Podświadomie czują przecież, że są stracone. Wylądują pewnie w jakimś przysiółku, albo zostaną sprzedane za bezcen do niemieckiego burdelu, a dwa lata później Natana zastrzeli konkurencyjny gangster z Pruszkowa... Wszystkie te dopowiedzenia - czyniące ze spektaklu Stuhra przedstawienie niepokojąco współczesne - nie wynikają na szczęście z gotowych aktualizujących matryc, które narzucaliby twórcy przedstawienia. Przeciwnie, pomost pomiędzy demonami mieszkającymi w ciemnej żydowskiej karczmie a dzisiejszym antysemickim barem rodzi się z - narzucających się samoistnie - emocji. Czerń jest w końcu zawsze jednakowa.

Gdy na scenie w końcu robi się jasno, zaskoczeni mrużymy oczy. Za duży blask. Nie widać żadnych szczurów, starych malowideł, nie słychać zapomnianych melodii, jest tylko pusta przestrzeń, zbrodnia i podejrzani. Będzie też kara - straszna i niesprawiedliwa. Umrze ktoś najbardziej niewinny: Joas, jedyny świadek zbrodni. Zabije go prawda własnego wyznania. W tym momencie "Sędziowie" Stuhra stają się trybunałem dla świata, w którym z reguły przegrywają wrażliwi, delikatni i bezbronni.

"Bóg dorosłego człowieka objawia się w pustce dziecięcego nieba" - pisał Emmanuel Lévinas. Śmierci chłopca i szlochowi jego ojca towarzyszą inni. Będą oni błagać o rozgrzeszenie albo jawnogrzeszyć bez szans na odkupienie win. Niebieska laguna zniekształca rysy martwej Jewdochy (świetna Olga Szostak), dziewczyny, która zabiła dziecko spłodzone przez Natana, ale do końca nosiła je w swojej duszy. Po scenie, niczym po runie leśnym, tarza się człowiek z lasu, grzesznik natury. To Dziad (Michał Wiśniewski): bezdomny i rozczochrany, perwersyjny i zapluty, który jednak nie zapomniał, że kiedyś na stopach nosił buty i mówił, a nie charczał. Dawniej nawet śpiewał. Teraz nie potrafi. Nie ma w tym świecie litości. Nie ma nadziei. A delikatność Joasa przypomina, że nikomu nie wolno tak pięknie żyć. Nie wolno być świętym wśród przeklętych. W finale scenę wypełniają jak gdyby mary: ludzi, sędziów, fantomów. Ktoś pyta, ale nie dostaje odpowiedzi. Ktoś puka, ale nikogo nie widać. Znowu ciemność. To Bóg?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji