Artykuły

Dwa miesiące śmierci

- To było traumatyczne wydarzenie. Własny akt zgonu na stole. Ale już mniej traumatyczne, a bardziej kłopotliwe, że bardzo szybko wszędzie mnie poskreślano z ewidencji. Wpisano mnie ponownie, jako obywatela, dopiero 20 sierpnia. Wtedy bowiem unieważniono mój akt zgonu. Można powiedzieć, że przez dwa miesiące nie żyłem - aktor ZDZISŁAW WARDEJN wspomina tragiczny epizod z czerwca 1956 roku.

W nocy miał się odbyć jego pogrzeb. W zakupionej naprędce trumnie złożono zmasakrowane ciało. Zjechała się niemal cała rodzina, opłakując zamordowanego jedynaka. A on... wrócił na kilka godzin przed Mszą Świętą żałobną w jego intencji i uczestniczył już w nabożeństwie dziękczynnym za ocalenie życia.

Był słoneczny czwartek 28 czerwca 1956 roku. Od kilku dni przyzwyczajał się do wakacyjnego trybu spędzania czasu. Wstał jednak wcześnie, jakby za chwilę miał iść do szkoły. Ale był tylko umówiony z kolegą. Czekał w domu może z godzinę. Tamten nie przyszedł. Ruszył więc na miasto, bo skądś - już po ponad czterdziestu latach nie pamięta skąd - dowiedział się, że tam się coś dzieje. W Poznaniu mieszkał od kilkunastu lat, choć urodził się w Warszawie. Ich rodzinny dom został zburzony w czasie powstania warszawskiego. Tu, w Poznaniu, zamieszkał z rodzicami w willi pobudowanej przed wojną jeszcze przez dziadka. Bardzo lubił Poznań, choć tęsknił też za stolicą, którą znał tylko z opowiadań. Tamtego czerwca, udając się w kierunku centrum, nie był zdziwiony, kiedy ze strzępów informacji zaczęło mu się układać pełne zdanie: w mieście rozpoczęło się powstanie przeciwko komunistom. Nie był zdziwiony, bo w domu zawsze słyszał, że komunizm w Polsce nie utrzyma się długo. Miał trzynaście lat w 1953 r., gdy w Berlinie rozpoczęły się strajki i manifestacje. Słyszał, że skoro poruszył się tak stateczny naród jak Niemcy, to i w Polsce niedługo wybuchnie powstanie przeciwko komunistom.

Szedł Grunwaldzką. Z ciszy coraz częściej wyłaniały się manifestacyjne okrzyki. Nie pamięta już dziś tamtych haseł. Pamięta tłumy ludzi, choć nie był w środku manifestacji. Kiedy dowiedział się od kogoś, że można wejść na teren Targów Poznańskich, postanowił tam pójść. Krążył po targowych uliczkach, przyglądając się porozbijanym budkom. Później udał się na Dworzec Główny. Obok budynku zobaczył opuszczoną strażniczą budkę milicyjną, w której znalazł plan miasta Poznania. Wziął go, bo wówczas plan był nie do zdobycia. Nie sprzedawano go w kioskach, a posiadanie mogło wskazywać, że jego właściciel potencjalnie może współpracować z obcym wywiadem. Kiedy znalazł się przy więzieniu na Młyńskiej, trwała strzelanina. Podobnie było na ulicy Kochanowskiego, gdzie też trafił, i na moście Teatralnym. Widział, jak z dachów i okien budynków powstańcy strzelali do ubowców na Kochanowskiego. Chciał wziąć udział w powstaniu, ale dorośli mówili: "Uciekaj stąd, szczunie, bo strzelają". Więc poszedł dalej z inną grupą ludzi. "Rozbrajał" uczelniane składy studium przysposobienia wojskowego z karabinów, ale żadnego z nich nie dostał. Bardzo chciał postrzelać, jednak było zbyt wielu dorosłych do broni. Słyszał spadające z dachu ZUS zagłuszarki, które miały uniemożliwić słuchanie Radia Wolna Europa. Do dziś pamięta ten huk przemieszany z wybuchami radości tłumu. Uczestniczył też w budowaniu barykad z tramwajów, ale - jak mówi - nie przyłożył ręki do przewrócenia choćby jednego z nich. Do jadących pięciu czołgów z biało-czerwonymi flagami gnała go zwykła ciekawość. Płakał nieomal z radości, kiedy manifestanci zajęli je i czołgiści bratali się z tłumem. I tak przez niemal cały dzień "manifestował". Jak bowiem podkreśla dziś, nie był uczestnikiem Czerwca 1956, ale jego obserwatorem.

Kontrrewolucjonista

W pewnym momencie - już nie pamięta dokładnie, która to była godzina, na pewno wieczorem - został zatrzymany. Do dziś ma wrażenie, że przez sowieckiego sołdata w polskim mundurze, ale nie potwierdzają tego dokumenty. - Zaprowadzili mnie na Polną do jednostki wojskowej, skąd później milicjanci przewozili wszystkich do komisariatu na Matejki - opowiada po ponad czterdziestu latach o swoim udziale w Czerwcu 1956 wybitny aktor Zdzisław Wardejn. - Tam dostałem kilka razy kolbą karabinu w głowę i plecy, bo zakazano mi się odwracać, a ja kiedy kogoś wprowadzano, zawsze się odwracałem. Byłem najnormalniej ciekaw, kto wszedł. Bili mnie. Jakoś się bardzo nie bałem, ale byłem wściekły i myślałem sobie, co by było, gdyby okazało się, że jestem synem jakiegoś dygnitarza. Miałem szesnaście lat i taki sposób myślenia. Do komisariatu na Matejki wiozło mnie czterech milicjantów. Poczułem się wtedy bardzo ważny. Tam mnie znowu poturbowali i zaczęło się źle, bo znaleźli u mnie plan miasta, który wziąłem z budki. A tam czerwonym tuszem zaznaczony był punkt informacyjny milicji. Pewnie zaznaczyli to sobie ci milicjanci, którzy mieli pilnować Dworca Głównego i których stamtąd wykurzyli manifestanci. No, ale kiedy znaleźli przy mnie ten plan, potraktowano mnie jako kontrrewolucjonistę, jakiegoś organizatora. Podczas przesłuchania utrzymywałem, że kupiłem ten plan od kogoś za dwa złote. Nie uwierzyli i wieczorem, poszturchiwany kolbami karabinów, wraz z innymi aresztowanymi zostałem przewieziony na lotnisko Ławica.

Więzień polityczny

Tu szesnastolatka osadzono razem z innymi w piwnicy jakiegoś niewielkiego pomieszczenia na lotnisku. Siedziało tam już kilkadziesiąt osób. Kiedy wyprowadzano go z piwnicy na przesłuchanie, czekając na korytarzu, nie mógł się poruszać, bo każdy ruch równał się z biciem kolbą przez ubowca. Choć - jak podkreśla - nie bili tak często jak na Młyńskiej. - Trzymali mnie przez trzy dni. Brali co jakiś czas na przesłuchania. Twierdzili, że mają zdjęcia, na których widać, jak strzelam, rzucam butelkami z benzyną. Innym razem mówili, że napełniałem butelki z benzyną. Słowem, chcieli mnie przypisać do jakiegoś tam swojego scenariusza. A ja konsekwentnie powtarzałem, że kupiłem plan miasta za dwa złote od kogoś. Od czasu do czasu dostawałem w twarz. Wtedy przeżywałem to bicie. Raczej nie bałem się, ale ciągle byłem wściekły, że mnie ci ubowcy tak poniewierają - wspomina Zdzisław Wardejn. -Wychowywałem się w rodzinie, któri zawsze uważała, że ten system upadnie. Byłem więc trochę dumny z tego, że brałem udział w próbie jego obalania. Najpierw siedziałem z kryminalistami, później z politycznymi. Przeżywaliśmy to, co się działo na zewnątrz. Kogoś ciągle "dorzucano" do celi. Syciliśmy się wtedy optymistycznymi wiadomościami. Mówiono, że zaczęły się strajki we Wrocławiu i Katowicach. Inny zapewniał, że to już powstanie i obejmie cały kraj, a ustrój za chwilę padnie. Byłem strasznie głodny, ale polityczni podjęli strajk głodowy, więc chociaż mnie skręcało z głodu, byłem dumny, że mogłem i ja w nim uczestniczyć. Po trzech dniach załadowano mnie na ciężarówkę z kilkunastoma innymi więźniami. Byliśmy przekonani, że wiozą nas na jakąś rozprawę albo do innego więzienia. Tymczasem gdzieś na przedmieściach wyrzucili nas przy skrzyżowaniu i kazali wracać do domu.

Wykopany

Tymczasem, kiedy nie wrócił do domu na noc, matka rozpoczęła poszukiwania jedynaka. Nikt jej nie poinformował, że został aresztowany. Szukała w szpitalach wśród rannych. Nieoczekiwanie ktoś powiedział, że w kostnicach jest wielu nierozpoznanych. W szpitalu im. Karasia ktoś wskazał zmasakrowane zwłoki z zabandażowaną twarzą, rozerwaną od czołowego postrzału. W szoku rozpoznała jedynaka. Załatwiła wszystkie formalności. Rodzina zjechała do Poznania. Dopiero później wyszło na jaw, że było to ciało młodego tramwajarza. Był tylko lekko ranny - jak mówią świadkowie -a później w niewyjaśnionych okolicznościach znalazł się w kostnicy. - Kiedy wróciłem do domu, najpierw nie chciano mnie wpuścić. Choć słyszeli, że ktoś się dobija. Rodzina wprawdzie wyległa, ale przecież nie każdy wiedział, jak wyglądam - wspomina aktor. - Nie chcieli mnie więc wpuścić. Dopiero mój ojciec chrzestny, przedwojenny polityk Napoleon Siemaszko, rozpoznał mnie i wpuścił. Zaczął mnie ściskać, płakać. Nie wiedziałem, o co chodzi. Myślałem już, że przez te trzy dni ustrój się zmienił, majątki oddano i tak dalej. Następnego dnia, kiedy miał się odbyć mój pogrzeb, przyszło dwóch ubowców. Coś im się nie zgadzało. Bo z jednej strony był mój akt zgonu, a z drugiej mieli informację, że siedziałem na Ławicy i że zostałem zwolniony - opowiada Zdzisław Wardejn. - To było traumatyczne wydarzenie. Własny akt zgonu na stole. Ale już mniej traumatyczne, a bardziej kłopotliwe, że bardzo szybko wszędzie mnie poskreślano z ewidencji. Wpisano mnie ponownie, jako obywatela, dopiero 20 sierpnia. Wtedy bowiem unieważniono mój akt zgonu. Można powiedzieć, że przez dwa miesiące nie żyłem. W szkole miałem pewne kłopoty. Bo z jednej strony uchodziłem za bohatera, a z drugiej się ze mnie podśmiewano, że zostałem wykopany. Mówili: Zdzicho, jak to? Jesteś tu? Przecież zostałeś zabity. W końcu powiedziałem: No tak, zabili mnie i zostałem wykopany z grobu. I na długie lata przylgnęło do mnie przezwisko "wykopany".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji