Artykuły

Żenada Narodowa

Podsumowując ten sezon w Operze Narodowej, nie wystarczy powtórzyć krytyczne oceny sprzed roku. Jest jeszcze gorzej - pisze Dorota Szwarcman w Polityce.

W Dzień Dziecka praktycznie sezon się tu skończył. Na czerwiec zaplanowano tylko kilka gościnnych spektakli "Porgy and Bess" Gershwina w wykonaniu zespołu ze Stanów Zjednoczonych. Tradycyjnie już repertuar na przyszły sezon jest wciąż nieznany. Takiego fenomenu nie zna żaden teatr operowy w cywilizowanym świecie. Zdaje się, że dyrektor Janusz Pietkiewicz zaczyna brać na przeczekanie. Przepędził już z teatru (a ściślej, zmusił do dymisji poprzez absolutny brak współpracy) dyrektora artystycznego Ryszarda Karczykowskiego. Dymisję artysta złożył z początkiem roku, a nowego szefa artystycznego jak nie ma, tak nic ma. Muzycznym jest Tomasz Bugaj, dyrygent bez charyzmy, który zresztą ma kłopoty zdrowotne. Orkiestra, gdyby nie rzadkie przyjazdy amerykańskiego dyrygenta Willa Crutchfielda, zupełnie zapomniałaby, że potrafi grać. O poziomie z czasów Jacka Kaspszyka może już tylko pomarzyć.

Co do kierownictwa artystycznego, Pietkiewicz zapędził się w ślepą uliczkę. Swego czasu minister kultury, podówczas Kazimierz M. Ujazdowski, zmieniał na gwałt na jego zamówienie przepisy, dopisując, że dyrektor artystyczny musi mieć wykształcenie muzyczne. Chodziło tylko o pozbycie się Mariusza Trelińskiego, który takiego wykształcenia nie ma. Jednak inny reżyser, Michał Znaniecki, którego teraz Pietkiewicz kusi do objęcia tej funkcji (obecnie na stronie internetowej opery przy nazwisku Znanieckiego widnieją słowa: główny reżyser, p.o. dyrektor artystyczny), wedle wspomnianego przepisu nie może tego zrobić, choć opery reżyseruje od 24 roku życia i zadebiutował nie gdzie indziej jak w La Scali.

Inna sprawa, czy chciałby. Jest w końcu czynnym artystą, zdolnym, biorącym na siebie masę roboty w różnych teatrach operowych kraju (Wrocław, Łódź) i za granicą (Włochy, Hiszpania); robota papierkowa, jaką jest dyrekcja, układanie programu, na który ostatecznie nie mógłby mieć wpływu (bo przy Pietkiewiczu nikt nie może) - to nie dla niego. Nawet na formę artystyczną to miejsce nic robi mu dobrze: połowicznie udany spektakl "Mandragora" dla uczczenia Roku Szymanowskiego (zgrabny i zabawny, ale zbyt długi), wystawiony w Salach Redutowych, zszedł z afisza po dwóch spektaklach, a "Łucja z Lamermoor" Donizettiego to jedno z jego mniej udanych przedstawień - Znaniecki zbyt skwapliwie chciał dogodzić konserwatywnym gustom Pietkiewicza, ale też pozostać sobą, stąd pomysły ze sceną stojącą na sztorc lub na głowie, zwariowane, ale nieprzekonujące.

Premiera "Łucji" odbyła się w marcu. Ponadto w październiku zainicjowano na tej scenie jedną z największych żenad w jej historii: "Zabobon, czyli Krakowiacy i górale" w reżyserii Janusza Józefowicza. Po co wystawiać coś takiego i w takiej formie, pozostaje dla widzów zagadką. Reżyser-choreograf sam zresztą na tyle nie cenił swojej pracy, że zamiast być obecnym na premierze, pobiegł na następną chałturę. Jedyną premierą na jakim takim poziomie były "Opowieści Hoffmanna" Offenbacha w reżyserii Harry'ego Kupfera, niemieckiego reżysera starszego pokolenia. Zarówno w "Hoffmannie" jaki "Łucji" poziom muzyczny spektaklu premierowego był dobry dzięki gościnnym śpiewakom (na "Łucję" wpadł nawet Piotr Beczała) i - w przypadku "Łucji" - dyrygentowi Willowi Crutchfieldowi, ale dzień powszedni wypada dużo gorzej. Jaśniejszym punktem jest fakt, że wreszcie teatr ma znów współczesny spektakl dla dzieci - "Magicznego Doremika" Marty Ptaszyńskiej, z którego premierą zresztą z powodu totalnego bałaganu nie zdążono na mikołajki ani nawet przed gwiazdką.

Największy dramat jest w balecie. Już dawno spadły z afisza zarówno realizacje wielkich światowych choreografów, jak młodych zdolnych krajowych. Gra się tylko "Jezioro łabędzie", z rzadka "Oniegina" Johna Cranko czy "Romea i Julię", a jedyną premierą (27 kwietnia) był "Pan Twardowski" w miałkiej inscenizacji i choreografii Gustawa Klauznera.

Skandal tworzy się wokół planowanej początkowo na luty premiery "Fausta" Gounoda w reżyserii Roberta Wilsona. Sławny reżyser, dziś już zresztą w formie schodzącej, przesunął próby, a ponadto zażądał tyle pieniędzy, że praktycznie teatru nie stać już w tym roku na nic innego. Premiera ma się więc odbyć na jesieni, a na afisz ma powrócić "Grek Zorba" (ach, jak kiedyś Pietkiewicz się od niego odżegnywał...), jeszcze kilkanaście spektakli - i już wszystko do końca roku wydane. A jeśli na dodatek się okaże, że góra urodziła mysz i "Faust" nie będzie genialnym spektaklem - tylko się załamać.

Poza tym bez zmian. "Król Roger" po dwóch spektaklach znikł, "Wozzeck" - po jednym, a nawet ulubiona przez Pietkiewicza "Iwona" Zygmunta Krauzego pokazała się ledwie trzy razy. Pozostaje banał, standard i miernota, jeśli w ogóle jest: spektakli jest coraz mniej, a coraz więcej koncertów, występów gościnnych i różnych dziwnych zamkniętych imprez. O takich fanaberiach, jak np. pokazanie zamówionej już 10 lat temu przez ten sam w końcu teatr opery Pawła Szymańskiego "Qudsja Zaher", już w ogóle się nie mówi. W repertuarze Opery Wrocławskiej znajduje się kilka dzieł współczesnych, w warszawskiej - poza "Doremikiem" i "Iwoną" - ani jednego. Nic z baroku, nic z Mozarta (poza przeróbką dla dzieci "W krainie czarodziejskiego fletu" i "aż" dwoma spektaklami "Don Giovanniego"), nic z klasyki XX w. Nuda, nuda, nuda.

Tak wygląda w tej chwili polska scena narodowa. Jak długo jeszcze?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji