Artykuły

"Niebezpieczne związki" czy farsa

"Niebezpieczne związki" w reż. Bartłomieja Wyszomirskiego w Teatrze Komedia w Warszawie. Pisze Janusz Majcherek w Gazecie Wyborczej - Stołecznej.

Pierwsze określenie, jakie przychodzi do głowy po obejrzeniu "Niebezpiecznych związków" w Teatrze Komedia, to wulgarność, mimo że na scenie nie wypowiada się ordynarnych słów i nie wykonuje obscenicznych gestów.

A jednak przedstawienie jest wulgarne, ponieważ postaci literackiego pierwowzoru sprowadza na dno pospolitości.

Mój główny zarzut dotyczy zatem obniżenia tonu i stylu sztuki. Christopher Hampton napisał ją na podstawie korespondencyjnego romansu de Laclosa, zręcznie krojąc z listów dramaturgię i dialogi. Sztuka przeszła przez wiele teatrów, stała się także podstawą do nakręcenia filmu Stephena Frearsa, z pamiętnymi rolami Glenn Close i Johna Malkovicha. Nawet jeśli Hamptonowi można by zarzucić, że nienaganny kształt teatralny "Niebezpiecznych związków" osiągnął kosztem redukcji i psychologicznego spłycenia powieści (podobnie jak w przypadku "Żaru" Maraiego"), to przecież trzeba mu oddać, że plastycznie zarysował sposób bycia francuskiej arystokracji, która w epoce schyłkowej szuka rozrywek swoiście wyrafinowanych. Poszukiwania takie wiodły niekiedy na szczyty czy może w otchłanie perwersji, jak w przypadku markiza de Sade'a. Bohaterowie de Laclosa, zadowalali się reżyserowaniem intrygi, erotycznym makiawelizmem i grą o dominację, która choć w istocie sprowadzała się do immoralizmu i rozwiązłości, to toczyła się w gorsecie konwencji. Nawet jeśli pod spodem ten libertyński świat był zepsuty do szpiku kości, z wierzchu wabił i zachwycał rokokową formą. Z czego wniosek płynąłby taki, że o scenicznym powodzeniu "Niebezpiecznych związków" decyduje właśnie forma. Znajomość stylu. Umiejętność użycia tego stylu na scenie. Mam na myśli sprawy elementarne, jak noszenie sukni z epoki, siadanie w takiej sukni na krześle, posługiwanie się wachlarzem, poruszanie się po scenie, stawianie kroków, wykonywanie gestów etc. No i oczywiście mówienie, które w świecie salonów i buduarów, gdzie nim przyszło co do czego najpierw się rozmawiało, powinno być popisem sztuki konwersacji .

Tymczasem w Komedii sytuacja wygląda tak jak w farsach, w których służba przebierała się za swoich chlebodawców i udawała panią i pana, budząc śmiech kanciastym nieobyciem i groteskowością zachowania. W taki właśnie sposób Adrianna Biedrzyńska przebrała się lub została przebrana za markizę de Merteuil i gra w najlepszym razie wyobrażenie subretki o światowej damie, która na dodatek uosabia zło na miarę Królowej Śniegu. Jeśli już Biedrzyńską trzeba obsadzać w rolach kostiumowych, to sugerowałbym Madame Sans-Gene. Z kolei pod wicehrabiego de Valmonta podszywa się Jan Jankowski, artysta o nieco anemicznej powierzchowności, którego, skoro już mowa o postaciach z XVIII wieku, widziałbym raczej w jakiejś komedii epoki stanisławowskiej, dajmy na to w "Fircyku w zalotach". Gdy idzie o brak manier, wicehrabia dorównuje bezpardonowej markizie, mianowicie dodaje sobie animuszu, klepiąc się po udach jak dragon, huzar, ułan czy inny szwoleżer, ale na pewno nie jak arystokrata, któremu takie gesty zwyczajnie nie uchodzą. Jeszcze tylko brakuje, żeby klepaniu towarzyszyło siarczyste przekleństwo typu "do kroćset!". Patrząc zaś na panie de Volanges (Hanna Dunowska, Hanna Piaseczna), spodziewałem się, że lada moment usłyszę: "Hesia, do fortepianu!".

Przedstawienie Bartłomieja Wyszomirskiego całe składa się z niestosowności, w tym sensie, że i reżyser, i protagoniści wydają się głusi i ślepi na zasadę decorum. Nonszalancki stosunek do stylu i lekceważenie dla historycznych kontekstów przejawiają się nawet w drobiazgach. Na przykład drugą część spektaklu otwiera scena, w której zebrane towarzystwo przysłuchuje się śpiewanej na żywo arii Leporella ("Notte e giorno faticar", o ile pamiętam). Prapremiera "Don Giovanniego" odbyła się w 1787 roku, "Niebezpieczne związki" ukazały się pięć lat wcześniej. Ot, taki mały anachronizm. Ale to wszystko jest tylko moim zmartwieniem.

Publiczność oklaskiwała spektakl na stojąco. Myślałem, że owacja przeznaczona jest dla dawno nie widzianej Zofii Kucówny, która w epizodzie pani de Rosemonde wnosi na chwilę blask rasowego aktorstwa. Ale, niestety, w przeciwieństwie do piszącego tego słowa ukontentowanie widzów miało charakter całościowy i nie znało granic.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji