Artykuły

Pani Eliza to nie ja

- Unikam tego szaleństwa, bankietów, tych zdjęć pozowanych na pierwszych i ostatnich stronach kolorowych pism. Ale młodzi to lubią i chcą się pokazać. Takie ich prawo. Do mnie przychodzą pliki zaproszeń. I leżą. Bo ja jestem kobieta pracująca. I tak często jestem zmęczona, że na takie wyjścia nie mam siły. No i szkoda na nie czasu - mówi MARTA LIPIŃSKA, aktorka Teatru Współczesnego w Warszawie.

Pewien dziennikarz powiedział, że słysząc Pani głos, ma ochotę Pani wyznać swoje najbardziej intymne historie. Ten głos to prawdziwy dar.

- Mała w tym moja zasługa. Może tylko taka, że mu nie szkodzę. Nigdy nie paliłam papierosów. Więc głos mi się nie zmienia. Lat przybywa, a ja mam wciąż ten sam tembr. I ten tembr jest od Pana Boga dany.

Kiedy zdawała Pani do szkoły aktorskiej, profesorowie zwracali uwagę na ten głos? Nie mówili, że jest fenomenalny?

- Nie. Oni tam takich rzeczy nie mówią. W szkole pracuje się nad warsztatem aktorskim. Aktor musi grać swoim głosem, takim, jaki ma, swoim ciałem, urodą albo jej brakiem, bo to też jest potrzebne w teatrze i w filmie. Przecież nie sami piękni ludzie po świecie chodzą. Są aktorki niezbyt urodziwe, które pięknie grając, stają się naprawdę piękne.

Pytano Panią na egzaminie wstępnym - dlaczego chce Pani zostać aktorką?

- Skończyłam żeńskie liceum. Byłam niezwykle nieśmiała. I tylko wiedziałam jedno, że za wszelką cenę chcę być w teatrze. Na egzaminie wstępnym badano raczej stopień mojej wrażliwości. Profesorowie wyczuli chyba, że ja tak strasznie chcę się znaleźć w teatrze. I widać zobaczyli we mnie tak zwany potencjał na aktorkę, skoro mnie przyjęli.

No i pewnie dojrzeli urodę...

- Nie wiem (śmieje się). Byłam strasznie chuda. A wtedy to nie była zaleta. Do tego ten mój mysi ogonek. Byłam też niedojrzała i nieświadoma swojej osoby. Ale w szkole powoli dojrzewałam.

Bardzo długo jest Pani w jednym teatrze. Ponad czterdzieści lat. To niespotykane.

- Chyba tak (śmieje się).

Ta sama garderoba?

- Tak. Lubię ten swój teatr na Mokotowskiej. Ale jakby mu się ktoś tak przyjrzał z bliska, to zobaczyłby, jak bardzo jest ciasno. Nie dorobiliśmy się klimatyzacji. Bo to podobno za drogie. W ubiegłym roku po czterdziestu latach wymieniono fotele. Jest wiele mankamentów. Jednak wszyscy pracownicy są do teatru przywiązani. Ale ja chyba rzeczywiście najdłużej.

Jakieś specjalne przywileje z tego tytułu?

- Nie, żadnych. Jest mi tylko miło, kiedy słyszę często od kasjerek, że ludzie pytają w kasie przed kupnem biletu, czy Marta Lipińska w tym spektaklu występuje.

Lata siedemdziesiąte to złote lata spektaklu telewizji. Ale to też wspaniałe lata dla Pani. Nagroda za nagrodą za role teatralne.

- 1 listopada zawsze kwestuję na Powązkach i tam jest okazja do rozmów. Często słyszę od ludzi - a dlaczego nie ma takiego teatru telewizyjnego jak był kiedyś? Przecież w poniedziałki życie zamierało. Potem w telewizji było już coraz mniej spektakli. Zmieniano godziny nadawania. Podpierano się powtórkami. A teraz publicystyka weszła nam już całkiem na głowę. Byłam niedawno w telewizji i pytam pracowników - co się teraz robi ciekawego? Usłyszałam - pani Marto, my od pięciu miesięcy żadnego teatru nie robimy. Charakteryzatorki ostatnio głównie pudrują Kalisza i Kurskiego, a nie aktorów.

Wróćmy do weselszych rzeczy. Do Pani romansu, który rozpoczął się 35 lat temu... Ona beznadziejnie zakochana. On stary bęcwał w młodym wieku - jak go nazwał sam Krzysztof Kowalewski. Na czym polega fenomen słuchowiska "Kocham pana panie Sułku"? Nie ma drugiej takiej pary.

- Nie ma. Największą zasługę miał w tym słuchowisku autor Jacek Janczarski. To on stworzył panią Elizę i pana Sułka. To się ludziom szalenie spodobało. Ona podstarzała, ale nadal naiwna, beznadziejnie zakochana. On gburowaty i niezbyt mądry. Te historyjki chwilami bywały nonsensowne. Jednak trzymały się życia. Przemycało się w nich krytykę rzeczywistości, w której żyliśmy. Było też trochę poezji w tych opowiastkach.

To jest, po prostu, inteligentne. Przekrój ludzi, którzy tego słuchali i to uwielbiali, był ogromny.

Zarówno taksówkarz mówił mi, że kocha Sułka i Elizę, i czeka na niedzielny poranek jak na zbawienie, bo w ten dzień było to słuchowisko nadawane, jak i profesor od medycyny uwielbiał tę parę. Słuchali tego młodzi i starsi. To był fenomen. Ale Jacek nas lubił, a my jego. On nam często powtarzał - to frajda dla was pisać. A my dawaliśmy z siebie wszystko. Potem śmierć go zabrała. Więc żyjemy w powtórkach z rozrywki. Czasem młodzież nawet nie wie, że słuchają tekstu sprzed tylu lat.

I to się nadal bardzo podoba.

- A jeszcze my się do tego lubimy z Krzysiem. Bo przecież w teatrze gramy razem. Mamy podobne poczucie humoru. Umiemy zakpić z siebie. I tak się uzupełniamy.

Ale od wielu lat musi się Pani tłumaczyć - Eliza to nie ja.

- To prawda. Nie jestem taka uległa jak ona. Tylko bardziej zadziorna. Mam swoje zdanie i tak łatwo nie daję się przekonać. Nie jestem też tak bezkrytyczna jak Eliza w stosunku do tego bęcwała, który dziesięć lat chodzi do podstawówki.

Widzowie pokochali Panią za rolę Heleny Stawskiej w "Lalce". Nie miała Pani takiej pokusy, żeby zagrać samą Izabelę Łęcką?

- Nie miałam. Chętnie zagrałam Stawską. Myślę, że trudno by mi było uprawdopodobnić tę postać - niezwykle zimną, wyniosłą. Musiałabym mocno pokombinować, żeby zagrać taką osobę, ponieważ nie mam w sobie - tak myślę - tyle chłodu i wyrachowania. Ale nie musiałam. Czasem słyszałam głosy od widzów na spotkaniach - co ten Wokulski widział w tej Braunek? Dlaczego on pani nie kochał (śmieje się)?

W sitkomie "Miodowe lata" zagrała Pani teściową. Taką, której żaden zięć by nie chciał mieć.

- A jednak wiele osób na spotkaniach mi mówi: - Och, jak pani mi moją teściową przypomina. Więc takie mamuśki są. Bardzo dobrze mi się pracowało z Cezarym Żakiem i Agnieszką Pilaszewską. To był sprawdzian naszej sprawności aktorskiej. Myślę, że z tego wzięła się potem nasza wspaniała współpraca w "Ranczu".

Cezary Żak w "Ranczu" jest księdzem i wójtem, a Pani gospodynią księdza - Michałowa. Kobietą o miękkim sercu i twardych zasadach. Podbiliście kilka milionów ludzi. Wygraliście nawet z "Tańcem z gwiazdami".

- Myślę, że to zasługa przede wszystkim scenarzystów, którzy napisali taką ciepło-cierpką opowieść o życiu prowincji. Jest grupka dosyć sympatycznych nicponi, jest miejscowa władza, jest także miłość. A do tego dobra reżyseria.

No i plejada polskich aktorów.

- Sama jeśli mogę, to oglądam. Najczęściej w poniedziałki, powtórki. Cieszę się, bo już w czerwcu zaczynamy nagrania do czwartej części. Chociaż scenarzyści - arzekają się, że to już ostatnia, żebyśmy się nie znudzili widowni. Trzeba umieć skończyć serial. Dostałam już plik tekstów do nauczenia. I znowu zapowiada się śmiesznie. Kocham tych naszych scenarzystów: Bruttera i Niemczuka. Kiedy patrzę czasami na inne seriale, których jest w telewizji na pęczki, widzę, jak niektóre są nieznośnie naiwne. Ludzie polubili seriale. Ale nie można im dawać byle czego.

Pani dom jest opanowany przez sztukę. Mąż reżyser, córka kostiumolog...

- Po ASP. Studiowała malarstwo. Marzę o tym, żeby znalazła czas na malowanie, bo świetnie maluje. Ale ona mówi: - Mamo, z tego się nie da wyżyć. W tej chwili pracuje nad kostiumami do filmu według Masłowskiej "Wojna polsko-ruska". Wspólnie z Xawerym Żuławskim mordują się przy tym okrutnie. Kiedy ja przeczytałam scenariusz, pomyślałam sobie - jak to dobrze, że nie gram w takich filmach. Jak dobrze, że mnie nie poproszą, żebym zagrała w filmie, w którym co drugie słowo jest na k...

Syn Michał jest z kolei operatorem.

- Blisko naszego zawodu. Ale w głębi duszy nie chciałam, żeby moje dzieci były aktorami. Chociaż oboje mają aktorski talent. Czasami coś tylko dla mnie zagrają. I wtedy pękam ze śmiechu. Moja wnuczka też jest już małą artystką. Ma to chyba w genach. Widocznie po babci. To taka słodka kłamczucha. Ma trzy i pół roku. I dzwoni do mnie, bo umie wykręcić numer, mówiąc: - Dzień dobry babciu. A ja na to - co robisz? - Jestem sama - odpowiada. - Matko święta, sama? - Sama. - A gdzie mamusia? - Nie wiem. - Taty też nie ma? - Nie. - I psa nawet nie ma? - Nie ma. - A co ty robisz? - Rysuję sobie. Na to ja - to poproś mamę. - Dobra - odpowiada. Śmieszna jest bardzo. Czasami dostaje od rodziców karę. Oni mają taką metodę, że każą jej iść do drugiego pokoju i jak się zdecyduje, że będzie grzeczna, to może do nas wrócić. A ona, ociągając się z wyjściem, mówi po drodze: - Tylko babcię moją kocham. I po paru krokach to samo powtarza. Słodka jest. Śliczna. Ma zielone oczy i blond włoski.

Pani konsekwentnie unika taniej popularności. Zamiast bankietów woli Pani samotny spacer.

- Unikam tego szaleństwa, bankietów, tych zdjęć pozowanych na pierwszych i ostatnich stronach kolorowych pism. Ale młodzi to lubią i chcą się pokazać. Takie ich prawo. Do mnie przychodzą pliki zaproszeń. I leżą. Bo ja jestem kobieta pracująca. I tak często jestem zmęczona, że na takie wyjścia nie mam siły. No i szkoda na nie czasu.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji