Artykuły

Teatr spraw ostatecznych

"Oskar i pani Róża" oraz "Imię" w reż. Anny Augustynowicz w dwóch szczecińskich teatrach. Pisza Grzegorz Janikowski w Życiu.

Rzadko się zdarza, że teatr daje nadzieję - leczy nasz niepokój, uczy pokory, wiary, odpowiedzialności. A jednak... takie spektakle, jak "Oskar i pani Róża" przywracają sens istnienia teatrów. To teatr dla życia, przedstawienie, które - jak w starożytnej Grecji - przynosi katharsis.

Dorosnąć de wiary

"Oskara i panią Różę" w przekładzie Barbary Grzegorzewskiej opublikowało w lutym Wydawnictwo Znak i od razu ta "mała-wielka" książka francuskiego pisarza Erica-Emanuela Schmitta stała się bestsellerem. Do dziś nie schodzi z czołówki list przebojów czytelniczych, mimo że sprzedano w Polsce już blisko 80 tys. egzemplarzy tego tytułu. Nic w tym dziwnego, skoro lektura tych "listów do Boga" pisanych przez 10-letniego chłopca umierającego na białaczkę budzi w nas wrażliwość na drugiego człowieka, przypomina o unikalnym pięknie każdej chwili życia i o Bogu, który jest najbliższym i najwierniejszym przyjacielem. Listy Oskara są wręcz małym traktatem moralnym, lekcją mądrości i dobra na co dzień.

Reżyserka Anna Augustynowicz i aktorzy Teatru Współczesnego podeszli do tego tekstu z pełnym szacunkiem. Ochronili, a nawet miejscami podkreślili wieloaspektowość poruszanych tematów. Ich przedstawienie rozgrywa się w umownej przestrzeni szpitala, pośród rzędu białych łóżek, które tworzą prostą drogę do drzwi śmierci. Od czasu do czasu prześlizguje się po nich snop światła, przypominając, że tak wyglądają opustoszałe łóżka w prosektorium, a każdego z nas czeka ta ostatnia droga (sugestywnie zaznaczona w scenografii Marka Brauna metalowymi ramami--wrotami do innej rzeczywistości).

Co zdumiewające, spektakl we Współczesnym nie przygnębia, choć jego tematem jest umieranie 10-letniego Oskara. Dzięki świetnej inscenizacji i dojrzałej grze aktorów nie jest również łzawym melodramatem. Brak w nim czułostkowości czy deklaratywnych uczuć. Wojciech Brzeziński zagrał Oskara, nie siląc się na udawanie dziecka. To współczesny "everyman", który pod wpływem rozmów ze szpitalną wolontariuszką, ciocią Różą (wybitna rola Anny Januszewskiej) dochodzi do wniosku, że warto uwierzyć w Boga, bo wtedy Pan Bóg stanie się prawdziwszy i realniejszy, a może nawet odwiedzi go w szpitalu.

Rytm spektaklu wyznaczają rozmowy Oskara i pani Róży oraz głośne odczytywanie listów chorego. Nie czyta ich sam Oskar, niektóre z nich "cytuje" pani Róża, przez co ich treść, pytania i mądrość stwierdzeń odbieramy naturalnie - jak słowa kogoś dojrzałego, znającego życie. To właśnie Róża (była zapaśniczka) namawia Oskara do pisania listów do Boga, sugerując, by każdego dnia prosił Go o jedną tylko rzecz duchową: cierpliwość w znoszeniu bólu, odwagę, nadzieję... Listy bohatera stają się coraz dojrzalsze i mądrzejsze. Na początku rozbrykany chłopiec myśli przede wszystkim o sobie, lecz z upływem dni zaczyna myśleć też o innych: o chorej dziewczynce, rodzicach, pani Róży... a nawet o swoim lekarzu. Oskar zaczyna dostrzegać ból i lęk innych, chce im pomóc, modli się o nich swymi listami. Po nieudanej próbie transplantacji szpiku Róża namawia chłopca, by potraktował każdy z pozostałych mu 12 dni jako 10 lat swego życia.

I tak też próbuje przeżyć je umierający bohater. Smakuje każdą chwilę, widok za oknem, rozmowę... Dojrzewa i staje się odpowiedzialny. I choć powoli opuszczają go siły - coraz intensywniej stara się nadać sens życiu. Nawet gdy zasypia, koło łóżka stawia pudełko z napisem, by go koniecznie obudzić, jeśli przyjdzie w odwiedziny Bóg.

Do zalet przedstawienia należy też to, że aktorzy, grający Oskara i panią Różę nie mają ze sobą kontaktu fizycznego. "Dotykają się" tylko słowami. Słowa i myśli kreują przestrzeń emocjonalną - to one pocieszają, pomagają, koją. Ciepły, szlachetny spektakl o tym, co najważniejsze.

W sidłach obojętności

Podobnie ważną tematykę porusza najnowsza premiera Teatru Lalek "Pleciuga" - "Imię" [na zdjęciu] Norwega Jona Fosse. Na małej scenie teatru w lustrze śledzimy kolejne sceny dramatu rodzinnego, który odgrywają, a właściwie animują aktorzy usytuowani za naszymi plecami. Przez 90 minut jesteśmy świadkami "piekła", jakie stwarzają w życiu codziennym inni - zapatrzeni tylko w swoje ego.

Do domu rodziców przyjeżdża Dziewczyna w ostatnich dniach ciąży. Nikt się nią nie interesuje, nawet jej chłopak (ojciec dziecka) przybędzie osobno kilka godzin później - i tylko dlatego, że nie ma gdzie mieszkać. W ustach aktorów powracają wręcz obsesyjnie puste zdania, urwane chichoty, te same nudne pytania zadawane są wręcz w nieskończoność Każdy myśli tylko o sobie. Matka (Janusz Słomiński) o tym, by się położyć, bo bolą ją nogi, a Ojciec (bardzo dobra rola Zbigniewa Wilczyńskiego) - by coś zjeść i poczytać gazetę. Siostra (Przemek Zychowski) do znudzenia paple w obecności Dziewczyny (Dariusz Kamiński): "ale jesteś gruba" i "będziesz matką". Wreszcie Chłopak (Mirosław Kucharski), któremu wszystko "zwisa", zabijający czas czytaniem "jakiejś tam książki".

Anna Augustynowicz celowo kazała aktorom powtarzać mechanicznie rutynowe gesty. A ponieważ widz ogląda ich odbicie w lustrze - poczucie alienacji i samotności tych postaci staje się bardzo wyraziste. Można by rzec, że sztuka Fosse opowiada nam o "banalności zła",odhumanizowaniu jednostek, nawet najbliższej rodziny. Aktorzy w "Imieniu" są ubrani w czarne trykoty i mają zamaskowane twarze; są bezimienni. Ponad nimi unoszą się linki, co sprawia wrażenie, że są przez kogoś animowani niczym lalki. To wręcz ludzkie "nadmarionety". Zabieg inscenizacyjny znakomity i rodzący pytania: kim jest demiurg tego świata, czy coś odczuwa, jaki jest, a wreszcie - kto właściwie steruje naszym życiem? Codzienna rutyna i powtarzalność zachowań w spektaklu z czasem stają się bolesne. Tu nikt nie rozumie drugiego, nikt nikogo nie obchodzi. Świat "zamrożonych", zlodowaciałych emocji.

Podobny obraz ukazują nam dwa monitory, na których pojawia się twarz Super-Vizora (Zbigniew Niecikowski). To on prowadzi spektakl. Niczym spiker telewizyjny - uprzejmie, beznamiętnie, z perfekcyjną dykcją - informuje nas o tym, co dzieje się na scenie, czyta didaskalia, dyktuje działania postaciom na scenie. Jest dotkliwie obojętny - i widz musi zadać pytanie: czy to on rządzi światem, czy może odsłania tę wielką manipulację rzeczywistością, jaka dokonuje się w mediach? Powstało trudne i gorzkie przedstawienie, które skłania do myślenia. Teatr "prawdziwie dla dorosłych".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji