Artykuły

Sztuka wymaga skupienia

- Łączę funkcję współproducenta i artysty, więc trwa wojna postu z karnawałem. Ale jednak artysta zwycięża - mówi JANUSZ JÓZEFOWICZ.

Andrzej Borczyk: - Premiera "Romea i Julii" za nami. (...) publiczność zareagowała drętwo.

Janusz Józefowicz [na zdjęciu]: - Nieprawda, sektory obsadzone młodzieżą reagowały spontanicznie. Drętwo siedzieli tylko ci, którzy przyszli na podstawie zaproszeń. Tak jest zawsze. Na spektaklu przedpremierowym dostaliśmy owację na stojąco! Ale na premierze było gorzej.

- Dziennikarz Kulis wyszedł ze spektaklu zszokowany. Nie spodobały mu się pocałunki kilkunastoletnich dzieci.

- Myślę, że w prasie młodzieżowej są setki dużo lepszych powodów do tego, by poczuć się zszokowanym. A w spektaklu nie ma żadnych scen, których nie mogliby oglądać ludzie nastoletni.

- A moment, w którym chłopiec śpiewa do dużo starszej kobiety "gdy na panią patrzę, staje wskazówka w moim zegarku..."?

- A co w tym złego? Jak staje wskazówka, trzeba iść do zegarmistrza. To się komuś nie spodobało? Ja mam bardzo złe zdanie na temat polskiej krytyki, szczególnie jeżeli chodzi o Teatr Muzyczny. Jest zaledwie kilka osób, z których opiniami można się liczyć. Gdybym przejmował się wszystkimi opiniami krytyki, już dawno powinienem nie żyć.

- Jest Pan zadowolony z przedstawienia?

Tak. Bałem się przestrzeni Torwaru (warszawskiej hali sportowej), ale udało mi się ją zaczarować. Młodzi ludzie świetnie się spisali, trema ich nie sparaliżowała. Trzeba jednak pamiętać, że premiera nie jest ostatnim etapem pracy nad spektaklem. W listopadzie "Romeo i Julia" będzie lepsze, być może w grudniu jeszcze lepsze... Dopiero, gdy na własne oczy zobaczyłem to, co przed premierą mogłem sobie tylko wyobrazić, jestem w stanie nasz spektakl ocenić. Wydaje mi się, że w naszej wersji "Romea i Julii" jest kilka pięknych scen.

- Premierę musiał Pan wystawić na Torwarze, bo nigdzie indziej nie znalazł miejsca. Szefowie innych teatrów nie chcą wynajmować scen na musicale, bo to ponoć mało ambitny repertuar.

- Mamy w Warszawie tylko kilka scen, na których można by profesjonalnie realizować duże przedsięwzięcia teatralne. Ale my robimy spektakle z młodymi ludźmi, którzy są realnym zagrożeniem dla utartych schematów i środowisk.

- Pan podobno też nie przez wszystkich jest lubiany.

- Nie wiem, nie interesuje mnie to. Wiem tylko, że gdy kilka lat temu proponowałem wystawienie "Piotrusia Pana" Teatrowi Wielkiemu, wyraził całkowite desinteressement. Później przyszła do nas firma, która chciała, żebyśmy wynajęli na zamkniętą imprezę Teatr Wielki i pokazali coś pracownikom tej firmy. Ale dyrektor tej sceny powiedział, że Buffo nie będzie u niego wystawiało.

- Wkurzył się Pan?

- Przecież Teatr Wielki nie jest prywatną własnością jego dyrektora! To są jakieś komunistyczne przyzwyczajenia, które ten pan ze sobą przyniósł z poprzedniej epoki. Bo jeśli on wynajmuje teatr na pokaz bielizny to jest dobrze, ale tutaj, dla nas to nie wypada!

- Poza Teatrem Wielkim żadna inna scena nie wchodzi w rachubę?

- Może i udało by się wejść do któregoś z teatrów z naszym przedstawieniem, ale przecież każda placówka ma własny program, który chce grać. A ja nie mam zamiaru wystawiać swej sztuki dwa razy w miesiącu - bo tyle będzie wolna scena. Nie utrzyma się dyscypliny spektaklu. Duże przedstawienie wymaga ogromnej precyzji wszystkich służb, nie tylko aktorów: techników, akustyków, operatorów świateł. I w związku z tym to musi być grane w odpowiednim reżimie, nie może być zbyt długich przerw, bo potem to wszystko się rozwala.

- Gdy Wojciech Kępczyński został dyrektorem Teatru Roma, też był lekceważony. Musical to nie sztuka - mówili tak zwani znawcy.

- Fakty są takie, że jest olbrzymie zapotrzebowanie w Polsce na ten gatunek. Kiedy robiliśmy "Metro", część środowiska miała wątpliwości. Mówiono, że to, co robimy, jest obce naszej kulturze. Dziś już chyba nikt tak nie myśli, bo musical w Polsce zagościł na dobre. A ambicją moją i Janusza Stokłosy jest proponowanie oryginalnych propozycji w tym gatunku, a nie kopiowanie.

- To aluzje do Kępczyńskiego?

- Tak.

- Był Pan na "Kotach"? Podobało się Panu?

- Nie, nie podobało mi się. Bardzo słaby spektakl, tragiczne teksty, słaba choreografia, właściwie bez oryginalnego pomysłu.

- Ale publika wali drzwiami i oknami.

- To jest kwestia dobrej reklamy. Dzisiaj wszystko można wypromować, szczególnie kopię z Zachodu.

- Przecież Pan też wystawiał sztuki na podstawie zagranicznych licencji. W Moskwie pokazał Pan "Czarownice z Eastwick".

- Żeby była jasność - ja nie mam zastrzeżeń do szefa Romy, że pokazuje zachodnie produkcje. Ale czemu tylko zachodnie? Powinny być jakieś inne proporcje. Czy Roma ma być maszynką do zarabiania pieniędzy dla zagranicy? Bo pieniądze z praw do wystawienia tych musicali idą do Anglii, Stanów Zjednoczonych. Co mieliśmy ostatnio na afiszach Romy? "Koty", "Miss Saigon", "Grease". Może Teatr Roma powinien być utrzymywany przez ambasadę amerykańską albo angielską? Wtedy to byłoby logiczne. Na razie dyrektor Kępczyński nie daje szansy polskim produkcjom!

- Pan chciałby coś wystawić w Romie i zarobić?

- Tu nawet nie chodzi o nas, niech inni też coś zarobią. Gdyby ten teatr Kępczyńskiego został sprywatyzowany, to niech on sobie robi, co chce. Ale Roma utrzymywana jest przecież między innymi z naszych pieniędzy i robi dokładnie to, co my robimy w Buffo od dwunastu lat. Romie trzeba zabrać publiczne pieniądze!

- Szef Romy przyznaje, że myśli o przejęciu teatru na własność.

- Fantastycznie! Je też bym to zrobił! Był nawet taki moment, kiedy proponowano mi wejście do Romy po Kaczyńskim. Ale ja nie chciałem przejmować teatru ze strukturą i zespołem rodem z minionej epoki.

- A Kępczyński się z tym wszystkim rozprawił.

- No tak, wziął to na siebie i chwała mu za to. Rozgonił to towarzystwo. Myślę, że w Polsce powinno być tak, jak na Broadwayu - stoją teatry, przychodzą do nich faceci i mówią: "Chcemy tę scenę na rok wynająć, ryzykujemy własne pieniądze.

W najgorszym razie stracimy na tym". Czysto komercyjne zasady! Mało tego, po prywatyzacji teatrów musicalowych wielomilionowe dotacje zasiliłyby niekomercyjne przedsięwzięcia kulturalne. Przecież to takie proste! Kiedy robiliśmy "Metro" 14 lat temu, wydawało nam się, że wyprzedzamy rzeczywistość o rok, dwa lata, że ktoś wpadnie na to, że to najlepsze rozwiązanie.

- A tu nic?

- Do tej pory nic się nie zmieniło. Więc szukam możliwości realizowania swoich pomysłów nie tylko w Polsce, ale i zagranicą. Przed chwilą rozmawiałem nawet z przedstawicielem teatru w Toronto, zainteresowanym wystawieniem tam "Piotrusia Pana".

- W Moskwie, po sukcesie rosyjskiej wersji "Metra", obiecano Panu wybudowanie teatru.

- Tak, mer Moskwy Jurij Łużkow nadal nam ziemię w Parku Gorkiego pod budowę teatru. Wszystko jest aktualne, choć oczywiście jest mnóstwo formalności do załatwienia.

- Mówią o Panu, że próbuje sił w Moskwie, bo na Zachodzie ze swoim sposobem pracy nie ma czego szukać.

- To prawda. Związki zawodowe w teatrach niemieckich stanowią istne przekleństwo dla twórców teatralnych. Na ich szefa w jednym z państwowych teatrów mówiłem "pierwszy sekretarz", bo jego działalność przypominała mi typowo komunistyczną organizację. Niemcy patrzyli więc na mnie lekko zdziwieni i właściwie cały czas byłem z nimi skonfliktowany. W moim teatrze nie ma związków zawodowych. Jeśli powstaną, odejdę.

- Gdyby obecne prawo obowiązywało 15 lat temu, siedziałby Pan w więzieniu za mobbing.

- Nie da się w teatrze bez przerwy patrzeć na zegarek! Sztuka i teatr to instytucje niedemokratyczne. Tam, gdzie się coś tworzy, kodeks pracy mnie nie interesuje. Gdyby te mody - mobbing, polityczna poprawność - ściśle w Polsce obowiązywały, nie mógłbym nawet zrobić sztuki Witkacego, bo pada w niej tekst "czarne bydlęta". W Ameryce od razu miałbym pewnie protesty Murzynów.

- W Polsce ktoś już próbował Pana pozywać za naruszanie kodeksu pracy?

- Ja nie naruszam norm, bo sam te normy wyznaczam. W tym zawodzie rozlicza się ludzi z efektów. Trzeba pamiętać, że zdyscyplinowanie stu czy stu pięćdziesięciu osób - bo w przedstawieniu wszystko musi chodzić jak w zegarku - wymaga stanowczości i zdecydowania, ogromnej siły, może nawet despotyzmu. Ale ludzie to wybaczają, gdy widzą efekty.

- Ile osób musiał Pan wywalić z Buffo?

- Jeżeli się komuś nie podoba praca w narzuconym przeze mnie rygorze, to nie musi pracować. Ale z tym wyrzucaniem to legendy. Z artystów chyba nikogo nie wyrzuciłem. Chociaż Edyta Górniak ze trzy razy wylatywała. Ale też im człowiek jest zdolniejszy, tym się mu więcej wybacza.

- Ludzie pracujący z Panem po 14-16 godzin dziennie mają potem problemy emocjonalne, rozpadają się ich związki. Myślał Pan o swoich artystach w ten sposób?

- Jest taka teoria, że artysta powinien być człowiekiem samotnym.

- Pan ją wyznaje?

- Nie, ale sztuka wymaga skupienia, zapomnienia się w robocie, niepatrzenia na zegarek. Lepiej mi się pracuje z ludźmi młodymi, bo nie mają jeszcze rodzin, nie mają do kogo wracać, nie spieszą się do domu, do garnków.

- Dla Pana rodzina też była kulą u nogi?

- Nie, nigdy tak nie było. To ja nie spełniałem oczekiwań.

- Jak Pan wspomina współpracę z Dorotą Rabczewską-Doda?

- Trudno tu mówić o wielkiej współpracy. No cóż, Dorotka była jedną z kilkuset osób, które się przewinęły przez naszą scenę. Jakby to powiedzieć... Nie była wystarczająco długo u nas, by się czegokolwiek nauczyć. Bo "Metro" jest szkołą życia, a Dorotka wyskoczyła z niej za szybko.

- A może wyskoczyła za szybko, bo się niczego nie nauczyła?

- Różnie to można tłumaczyć.

- Śledzi Pan teraz jej karierę?

- Z lekkim zażenowaniem. Od czasu do czasu dowiaduję się o jej różnych wybrykach.

- W wywiadzie dla Kulis przyznała, że czyta Biblię i według niej Jezus kochał się z Marią Magdaleną.

- No, w końcu coś przeczytała. To też jest optymistyczna wiadomość.

- Czuje się Pan odkrywcą Ali Janosz? Późniejsza zwyciężczyni "Idola" po raz pierwszy pojawiła się w "Piotrusiu Panie".

T

- o też jest nieprzyjemna historia. Ala Janosz była w drugiej obsadzie "Piotrusia Pana", ponieważ była ewidentnie gorsza niż koleżanka, która zagrała w pierwszej obsadzie. Miała wadę wymowy, nad którą pracowaliśmy i której nie udało się nam wyeliminować. Jednak Ala Janosz sobie to tak wytłumaczyła - a może to jej mamusia? - że na pewno w Buffo gdzieś ktoś coś komuś i tak dalej... Te jej żale na łamach prasy były dość żenujące. A prawda jest taka, że dziewczyn z podobnym potencjałem wokalnym mam kilkadziesiąt. Dla mnie ten pułap umiejętności nie upoważnia do startu zawodowego. Choć oczywiście każdego można dzisiaj wykreować.

- Ale płytę Ali Janosz Pan słyszał?

- Nie, nie słyszałem i nie będę słuchał.

- Ile przedstawień "Romea i Julii" musi się udać, by to przedsięwzięcie się zwróciło?

- Nie wiem, bo wciąż nie znam kosztów tego przedstawienia. Łączę funkcję współproducenta i artysty, więc trwa wojna postu z karnawałem. Ale jednak artysta zwycięża. To, co robimy nie ma więc zbyt wiele wspólnego z rachunkiem ekonomicznym, ale mam nadzieję, że publiczność przyjmie to tak, jak tego oczekuję. Ta publiczność nastoletnia jest tak fantastyczna, że warto z nią prowadzić dialog. Na razie robią to tylko firmy telefonii komórkowej.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji