Artykuły

Wieczorna ziemia

"Mistrz i Małgorzata" w reż. Waldemara Wolańskiego w Teatrze Groteska w Krakowie. Pisze Paweł Głowacki w Dzienniku Polskim.

Kiedy Cyncynatowi C., któremu w prologu "Zaproszenia na egzekucję" Vladimira Nabokova wyrok śmierci ogłoszono szeptem, przyszło żegnać się z życiem - świat okazał się odpustową tandetą. Wszystko objawiło tingel-tanglową naturę. Tekturowe lasy, tekturowe fasady kamienic, tekturowy zmierzch. Napaćkane barwy, zapachy kwiatów jakby z dezodorantu, szum wiatru wprost z teatralnego wehikułu do robienia wichru w scenie szaleństwa Leara. Wszystko było z tektury. Nawet liście. Wszystko było z tektury, tylko śmierć nie była z tektury. Pod niebem z pozłotką, na oczach makietowych ludzi - Cyncynatowi C. przyszło zdechnąć naprawdę.

W "Mistrzu i Małgorzacie" Michaiła Bułhakowa, którą to arcyopowieść Waldemar Wolański w Grotesce wyreżyserował, zdychanie lalek ma tę samą cierpkość. Tak samo odpustową, pozornie dziecinną. Ot, coś między Matką Boską z gipsu a krokodylem z szarej gumy. Ból jakby na niby. No, przecież to lalki... Przecież to tylko makiety... A ten stół, co przy nim Iwan Bezdomny (Franciszek Muła) u Wolańskiego snuć zaczyna, snuje, i snuć kończy bajanie o spotkaniu z nieznośną lekkością ciemności, inaczej zwaną Wolandem (Krzysztof Grygier) i jasełkową świtą jego - Korowiow (Bartosz Watemborski), Behemot (Lech Walicki), Azazello (Marek Karpowicz), Hella wreszcie (Iwona Olszewska) - stół ten tyleż jest stołem, co dekoracją... Czym się zatem martwić?...

Tak, Wolański opowiedział zdychanie lalek. Zdychanie? Przesadziłem. Marnienie raczej. Opowiedział marnienie lalek. Cechy ludzkie - ciała, oczy żywe, głos i głowy, wypełnione mózgami i językiem - mają tu tylko ciemności, tylko jasełkowa świta rezydenta najgłębszych kręgów. No i jeszcze ten nieszczęsny grafoman, bida strzelista - Iwan Bezdomny. Może świat przez Wolańskiego przedstawiony jest tak smakowicie marny, tak dojmująco tandetny, tak tekturowy, bo opowiada go właśnie bida strzelista, odpustowy gryzipiórek, cudowny nikt, a nie kolos frazy i myśli? Może.

Ale nawet jeśli nie - i tak jest cierpko, od początku bezlitośnie. Oto diabły - jedyni żywi ludzie na ziemi - operują lalkami. Diabły operują tymi, co im się zdaje, że istnieją samodzielnie. Tym - nam, którym się roi, że ludźmi jesteśmy - wszeptują w drewniane karki los. Całkiem jak Cyncynatowi C. Tak to się dzieje przez godzinę i czterdzieści minut "Mistrza i Małgorzaty" w Grotesce. I tu też tkwi sedno tego, co wyżej cierpkością nazwałem.

Pytanie bowiem jest odwieczne. Czy jak się na tak zwany warsztat - czy filmowy, czy teatralny, czy jakikolwiek inny - bierze arcyopowieść Bułhakowa, to aby smak jej niepowtarzalny zachować - pójść w skrajną iluzyjność i dajmy na to w roli kota Behemota obsadzić prawdziwego kota, na Harvardzie mistrzowsko wytresowanego na człowieka, czy też odwrotnie - cierpkości szukać w jawnej tandecie, przemyślanym tingel-tanglu, tekturze, jarmarczności, odpuście? Tak, to odwieczne pytanie, odpowiedź zaś - wedle twego podniebienia. Ja kupuję, ostro kupuję przepiękną "makatkowość" "Mistrza i Małgorzaty" Wolańskiego. Zwłaszcza że Wolański nie przyszpila Bułhakowa do żadnej doraźnej sztachety publicystycznej, politycznej, społecznej bądź też aspołecznej. Nie. Zostaje przy wieczności.

Przecież znamy tę opowieść! Nieprawdaż, Polaku i Polko? Znamy księgę Bułhakowa, bośmy ją nieraz czytali. Nieprawdaż? I nie po to do teatru idziemy, by zapoznać się z przebiegiem akcji - z bezradnością Mistrza, miłością Małgorzaty, sztuczkami Wolanda, z jego nieogarnionym przedstawieniem w teatrzyku Variete choćby. Na "Mistrza i Małgorzatę" idziemy, by się nasza pamięć o zapisanej tam wieczności wyroków niepojętych zlepiła z pamięcią Wolańskiego, o której przecież nic nie wiemy. Inaczej i już bez cynizmu mówiąc - lepiej, Polaku i Polko, nie chodź do Groteski na to przedstawienie, nie chodź, jeśli nie masz w żyłach fraz Bułhakowa. A mieć je w żyłach, to wiedzieć, że w istocie nie idzie tam o Moskwę konkretną w epoce specjalnej, ani też o żadne inne miasto w innej doraźności. Idzie o to zdanie Bułhakowa, które Wolański nakazuje swym aktorom powtarzać wciąż od nowa. Jest w nim ciemność wolno nadchodząca znad Morza Śródziemnego i połykająca kamienie Jerozolimy, w której za chwilę skona człowiek wybaczający wszelkim ciemnościom.

W finale Bezdomny jeszcze inaczej mówi. "O bogowie moi, bogowie! Jakże smutna jest wieczorna ziemia!". Wolański po prostu nie zgubił dojmującej bezradności tych słów. W smakowitej marności ludzi wyciętych z dykty, wyciosanych z pnia lipy - obrócił tę bezradność w pewien gatunek niezapomnianej ciszy. No bo jakże to tak - wydzierać się na gipsowe mateczki boskie na straganach przed kościołem? Mieć do gumowych krokodyli pretensję za ich nieusuwalną marność? Dąsać się na watę cukrową za to, że nie ocali, nie zetrze lęku przed tamtą stroną odpustu, zwanego życiem, nie ukoi? Jakim prawem możesz się wydzierać? Co?

Cyncynat C. był cichy. Gdy przyszedł koniec i zaszumiały tekturowe liście - milczał. Milczał, bo do końca nie miał pewności, czy jego skamlenie nie zabrzmi tekturowo.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji