Artykuły

Telenowela według Czechowa

Marzy mi się porządnie zagrana klasyka - bez nadętych symbolicznie karuzel, bez monologów wygłaszanych łzawym patosem, bez "pomysłów" na kolejne sceny - o "Trzech siostrach" w reż. Julii Wernio w Teatrze im. Mickiewicza w Częstochowie pisze Julia Liszewska z Nowej Siły Krytycznej.

Co pamiętam z "Trzech sióstr" w reżyserii Julii Wernio zagranych pod koniec maja w częstochowskim teatrze? Tyle co z odcinka "Klanu" czy "M jak miłość". Kolejne sceny jak zmieniające się kadry - klatki filmowe. Drewniane aktorstwo głównych bohaterek. Nie przekonuje mnie życie postaci, nie wzruszają niespełnione nadzieje, nieodwzajemnione miłości, podeptane marzenia. Dlaczego? Czy to wina aktorów snujących się bez celu po scenie lub przysiadających na niezliczonych krzesłach stanowiących główny element scenografii (obok wielkiej altany - karuzeli)? Nawet sceny szaleństwa są nieprawdziwe. Nie ma stopniowania uczuć, pragnień - rdzenia sztuk Czechowa. Nie ma słynnego czechowowskiego pauzowania - zwolnionego rytmu gry, dzięki któremu jego bohaterowie są tak przejmujący, prawdziwi. Wszystko dzieje się zbyt szybko - jakby grając w pośpiechu aktorzy chcieli jak najszybciej zakończyć spektakl. Jakby męczyli się na scenie. To sprawia, że widz też się męczy, nuży, a wreszcie obojętnieje. Ten niespodziewany pośpiech sprawia również, że nie ma energii przepływającej między sceną a widownią. A gdy nie ma uczuciowej nici łączącej aktorów z publicznością, zaczynamy czuć się jak przed ekranem telewizora. Wrażenie to potęguje muzyka jak z serialu - natrętnie ilustrująca następujące po sobie wydarzenia, nie milknąca nawet podczas ważnych rozmów. Cały spektakl staje się pustą opowieścią, bez drugiego dna. Z przewidywalnym finałem - w serialu przynajmniej koniec jest nieznany.

Zawodzą trzy główne bohaterki, rozczarowuje gra Małgorzaty Marciniak (Olga), Agaty Ochoty-Hutyry (Masza), Katarzyny Mazurek (Irina). I dlatego dramat trzech sióstr mniej mnie obchodzi niż życie ich zdradzanego przez żonę brata Andrzeja (dobra rola debiutującego w tym sezonie Macieja Półtoraka). Zepchnięte zostają one na drugi plan przez lepiej grających aktorów drugoplanowych. Czyli wspomnianego już Macieja Półtoraka, a także grającą jego żonę Nataszę - Teresę Dzielską - bezsprzecznie najlepszą aktorkę tego spektaklu, jedyną wnoszącą jakąś energię pomiędzy nużące monologi czy oklepane symbole (życie jak karuzela, kręcąca się bez początku, końca i bez celu). Nawet Piotr Machalica w roli wiecznego malkontenta doktora Czebutykina jest ciekawszy niż Irina, Masza i Olga razem wzięte. Blond Irina, brunetka Masza i rudowłosa Olga. Jak w filmie - trzy bohaterki muszą różnić się powierzchownością, żeby widz się przypadkiem nie pomylił. A mnie i tak się zlewały, bo wszystkie grały swój życiowy dramat na jednej nucie - wysokim C, męczącym i w konsekwencji nudnym.

Marzy mi się porządnie zagrana klasyka - bez nadętych symbolicznie karuzel, bez monologów wygłaszanych łzawym patosem (jak w happy endach hollywoodzkich romansideł), bez "pomysłów" na kolejne sceny. Taki np. Czechow albo Strindberg soute, a nie "pomysł" na Czechowa czy Strindberga. Czasami reżyserzy powinni wrócić do podstaw i przypomnieć sobie, że "na początku było słowo", żeby odnaleźć to co kryje się między słowami.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji