Artykuły

Narodowy lumpeks

"Opowieści Lasku Wiedeńskiego"w reż. Mai Kleczewskiej w Teatrze im. Kochanowskiego w Opolu. Pisze Joanna Derkaczew w Gazecie Wyborczej.

Maja Kleczewska miała pokazać, jak w polskiej rodzinie rodzi się faszyzm. Utopiła jednak sens "Opowieści Lasku Wiedeńskiego" w radosnym chaosie inscenizacyjnym.

Reżyserka, która powraca po ponad rocznym milczeniu, była dotąd specjalistką od wielkich tragedii w małych miasteczkach. W sztukach Shakespeare'a ("Makbet", "Sen nocy letniej"), Büchnera ("Woyzeck"), Czechowa ("Czajka") odbijała świat lokalnych układów, mieszczańskiej moralności, okrucieństwa legitymizowanego obyczajem, poprawnością polityczną, modą. Sztuka austriackiego pisarza Ödöna von Horvátha z 1931 r. nadaje się do tego jak żadna inna. Horváth, pokazując obyczajowe historyjki "on kocha, ona ma innego - co ludzie powiedzą", uchwycił te wszystkie mielizny, fałsze i brudy "przyzwoitego życia", które stały się w Austrii podglebiem faszyzmu, a po wojnie - budulcem dla piwnicy Josefa Fritzla.

Kleczewska udowadnia, że to, co zdarzyło się tam, nie tylko może się zdarzyć, ale nieustannie dzieje się tu, w Polsce, kraju tak samo jak Austria katolickim, opartym na strukturach patriarchalnych. Gdy kilka lat temu ten sam tekst wystawiała w Warszawie Agnieszka Glińska (Ateneum, 1998 r.), źródeł zła doszukiwała się w zwykłej ogólnoludzkiej głupocie i egoizmie. Opolski spektakl wraca do lokalnych konkretów. Z głośników płyną wprawdzie melodyjne evergreeny Johana Straussa (aria z "Barona cygańskiego", "Nad pięknym modrym Dunajem", tytułowe "Opowieści..."), aktorzy noszą kostiumy jak z niemieckich katalogów z lat 80., a jednak nie ma wątpliwości, że "nigdzie" to właśnie Polska.

Polska, w której sfiksowane matki Polki z siatami obwieszczają koniec świata (jako Emma wariatka świetna Aleksandra Cwen), w której na zakrapianych imprezach zaraz po "Białym misiu" śpiewa się "Rotę", a wizyta papieża ściąga tych samych widzów co wymiana towaru w lumpeksie. Polska, gdzie podstawowy problem to: jak się nachapać.

W otwierającej scenie ubrana w złotą garsonkę Matka (Ewa Wyszomirska), siedząc przed telewizorem, odczytuje zapowiedzi seriali: kto kogo zostawi w kolejnym odcinku "M jak miłość", co czeka księdza z "Plebani" itd. Nic dziwnego, skoro i fabuła według Horvátha przedstawia się iście serialowo. Marianna (Judyta Paradzińska), wymuskana córka właściciela sklepu z zabawkami Leopolda (Grzegorz Minkiewicz), ma wyjść za podstarzałego masarza Oskara (Michał Świtała). Baraszkując w basenie na własnym przyjęciu zaręczynowym, poznaje jednak wyżelowaną kreaturę z gatunku latino lover Alfreda (Przemysław Kozłowski).

Alfredowi początkowo żal opuszczać bogatą wdowę, właścicielkę trafiki Walerię (Elżbieta Piwek), która finansowała jego hazardowe zabawy. Ulega jednak nastrojowi chwili i niczym Tolibowski w "Nocach i dniach" rzuca się do wody rwać nenufary. Ale zauroczenie mija wraz z pojawieniem się dziecka i problemów finansowych. Marianna idzie do pracy w podejrzanym lokalu, a Alfred... to w następnym odcinku.

Wychodzi na to, że Horváth nieźle radził sobie z konwencją telenoweli na długo przed jej wynalezieniem. W banalnym schemacie potrafił zmieścić przysłowiowe "coś więcej" - obserwacje, analizy, diagnozy. Jak poradziła sobie Kleczewska? Nieźle podpatrzyła, jakimi drogami w romantyczny model miłości wdziera się patriarchat. Marianna doskonale udaje laleczkę tatusia, jasną, grzeczną, wykarmioną miodem i owsianką, a jednak neurotyczną. Na pytanie: "Płaczesz?", bezbłędnie odpowiada: "Tak, ale bez powodu". Ale gdy ukochany zaczyna wrzeszczeć: "Gdzie skarpetki?", załamuje się. Tak samo przecież tresował ją ojciec.

Kleczewska jednak potwornie nabałaganiła. Nie zamyka żadnego tematu, za to z upodobaniem mnoży pomysły i powtarza w kółko rzeczy już ustalone. Uruchomiła ogromną maszynę teatralną z różowymi limuzynami, złotymi kurtynami, papamobile, jeziorem i Marią Antoniną. Wszystko utopiła jednak w radosnym chaosie, jaki co chwilę wybucha na nowo w scenach zbiorowych. Niekończących się scenach zbiorowych.

Sceny, które można by uznać za ryzykowne obyczajowo, są raczej nieskuteczne niż skandaliczne. Striptiz na masce samochodu jest parodią występów erotycznych, przechadzająca się po scenie naga kobieta z pękiem balonów to tylko znak plastyczny, podobnie jak papamobile. Kleczewska, która tworzyła już naprawdę mocne, porażające sceny, tym razem raczej drażni niż prowokuje.

Zastanawia nieautentyczność obrazu. Coś niby Frank Castorf, coś niby David Lynch. Niewykończony obiecujący wątek "patriarchat a sprawa Polska". Żal, że odwagę przyszpilania problemów wyparło upodobanie do niegrzeczności w granicach normy.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji