Zanim nadejdzie koniec świata
UROCZY i trochę śmieszny domek w różowościach i świeżej zieleni, światło sugerujące radość lipcowego, ale nie upalnego dnia, wytwornie ubrane panie i panowie, którzy przyjechali, by odetchnąć od codziennych kłopotów, lub towarzyskiej nudy. Gospodarz - wprawdzie dość ponury kaleka, ale usłużny i dyskretny. Tak zaczyna się sielanka która powoli przerodzi się w zabawę, zabawa w grę a potem jest już o wiele gorzej. Grę rozpoczyna Baron zastawiając pułapkę na własną żonę, której nie kocha, na głupią i ładniutką żonę cudzą, wreszcie na siebie samego. Próbuje wciągnąć w tę intrygę Garbusa - postać która go wyraźnie denerwuje, ale Garbus jest poza wszelkimi pokusami gierek, filozofowania, flirtów, namiętności i nienawiści. On po prostu jest na swoim miejscu, realny także po końcu świata, który ogarnia wszystkich gości jego pensjonatu - choć nastąpi to bez grzmotów i trzęsienia ziemi. Garbus przetrwa następne narodziny nowego świata i zapewne wielkie kolejne zawalenie się nowej epoki. To trwanie niewzruszone jest jego żywiołem, obojętne, mimo kilku błyskawicznych prawie niezauważalnych sygnałów, że wie o co idzie gra i jest ponad nią. Dyskrecja tytułowego Garbusa którego zagrał w przedstawieniu krakowskim sztuki Sławomira Mrożka, Józef Onyszkiewicz, nie wynika ani z ociężałości umysłowej ani z profesjonalnego braku godności. Żyje po to by służyć, by zarobić, ale wie że tylko on sam naprawdę istnieje - trochę smutny, trochę złowrogi. W przedstawieniu, które przywiózł Teatr Stary z Krakowa podziwia się przede wszystkim precyzję reżyserii i aktorstwa, staranność, która nie jest nudziarstwem. To zasługa doskonałości reżyserskiej Jerzego Jarockiego a także scenografii, a szczególnie pięknych kostiumów Ewy Starowiejskiej.