Artykuły

El Witoldo

Ślub w reż. Andrzeja Pawłowskiego w Teatrze im. Jaracza w Olsztynie. Felieton Mariusza Sienkiewicza.

Gazeta Olsztyńska Nr 68

20/21-03-2004

Mariusz Sieniewicz

Ślub w reż. Andrzeja Pawłowskiego w Teatrze im. Jaracza w Olsztynie. Felieton Mariusza Sienkiewicza.

PO GOLENIU

Nie po raz pierwszy chyba nadużywam pojemności dodatku i cierpliwości redaktorów - dzisiaj o miłości, ale inaczej. O miłości teatralnej i miłości własnej. Dokładniej o El Witoldo, bo on w Człowieku się zakochał, o ślubie, bo "Ślub" łączy człowieka z człowiekiem, oraz o olsztyńskim Jaraczu, bo każdy powinien wobec tego teatru mieć jakieś żywsze uczucia.

Rok 2004 jest Rokiem Gombrowiczowskim. Przelewa się więc przez Polskę fala konferencji, uroczystości, dyskusji. Powstają rocznicowe numery pism, poświęcone twórczości El Witolda, a teatry wystawiają na deskach poszczególne utwory z "Dziennikami" i "Ferdydurke" na czele.

Nasze miasto nie jest w tym względzie gorsze. Było seminarium, były gościnne występy teatrów z Polski, no i rzecz podstawowa - mieliśmy premierę: "Ślub" Witolda Gombrowicza w wykonaniu olsztyńskiego teatru i w reżyserii Andrzeja Pawłowskiego.

Ech, moja miłość do Gombrowicza jest miłością gówniarza, który mając na karku wiek wyrostkowy, trądzikowaty, zaczadził się nim dość skutecznie. Pióro i styl Gombrowicza są diabelnie narkotyczne. Wciąga czytelnika lawa czasowników, przysłówków i przymiotników, a w nich jeden człowiek walczy z drugim człowiekiem, obaj do siebie się modlą, obaj siebie stwarzają, pod Absolut wynoszą, to koronując, to detronizując Formę. Mimo że na karku trzydziestka, udałem się na premierę, odnajdując w kolejnych odsłonach spektaklu swego kostropatego, trądzikowatego wyrostka. Na kilka godzin miłość diabelna wróciła. Ale nie o tym, nie o tym chciałem.

Najgorsze, że jak się obejrzy, to trzeba ocenić, uwagę, komentarz, choć jeden rzucić, tak dla przyzwoitości. Tym bardziej że już w przerwach spektaklu, między kieliszkami szampana, między chrupkami, ciastkami i kawałkami tortu (wszak to uroczysta premiera), snuje się warkocz pochlebnych i negatywnych opinii widzów.

Zacznę od negatywów. Nie podoba, nie podoba mi się strasznie natrętne i nachalne upolitycznienie Gombrowicza i "Ślubu". Sztuka dzieje się przecież w Kościele międzyludzkim, zawieszonym między snem, przywidzeniem, chorą konstrukcją umysłu a realnością. Tymczasem w olsztyńskiej inscenizacji widz torpedowany jest alegorycznymi znakami, plakatami i napisanym, które raz rażą zbyt trywialną dosłownością, innym razem naciąganą nadinterpretatcją. Im mądrzej, tym głupiej, chciałoby się zawołać za samym "arystokratą" z Małoszyc. Gdyby nieobeznany z Gombrowiczem widz po raz pierwszy zetknął się z jego twórczością poprzez sztukę w Jaraczu, wyszedłby po spektaklu z głębokim przeświadczeniem, że autor "Ferdydurke" jest pisarzem politycznym, co więcej - pisarzem o podejrzanej miłości bądź to do komunizmu, bądź do opozycji. A toż to gwałt straszny na El Witoldo, gwałt doraźny, bieżący i w krzakach przedunijnych czyniony! Ale - Gombrowicz lubił być gwałcony. W tej sytuacji reżysera pojmuję jako "parobczaka", który wziął bezbronnego Witolda i swoim umysłem zgwałcił. Wszak wszyscy siebie gwałcimy psychicznie i "artystycznie". Inna sprawa: Gombrowicz zarzekał się zawsze, że nigdy nie był w teatrze. I może właśnie w "Ślubie" jego absencja daje się we znaki. Bowiem to, co napisane (nawet w formie dramatu) nie zawsze literalnie i w całej rozciągłości zdatne jest do pokazania na deskach. Mamy więc trzy bite godziny uczty teatralnej, podczas których samym aktorom ta uczta zaczyna bokiem wychodzić. I niby dobrze jest, ale czkawkę słychać.

Mam wielki podziw dla Artura Steranko w głównej roli Henryka. Jak dla mnie, to niezwykle intrygująca kreacja i widać, że nie pod widza ślubuje się ze światem i swoimi demonami. I tu przeszedłem do pozytywów. "Ślub" bowiem uwidacznia, że olsztyńscy aktorzy mogą i powinni się zmagać z ambitnym i trudnym repertuarem.

Zresztą, sprawdza się to chociażby po odbiorze sztuki. Dawno już nie spotkałem się z tyloma opiniami, z chęcią dyskutowania, analizowania i wyczuwalną potrzebą ogólnotowarzyskiej debaty nad inscenizacją rodzimego teatru. Może niebawem salonowym grzechem będzie tej sztuki nie widzieć. A to już wiele, bardzo wiele. Jak widać, to co jest dla mnie wadą (naciągany kontekst) dla innych jest zaletą, więc międzyludzko próbujemy się dogadać, wyjaśnić i objaśnić sobie nawzajem. Po latach posuchy w olsztyńskim teatrze na nowo stwarzamy się jako widzowie. Dla przykładu: ja w finałowej, końcowej scenie słyszałem jego pieśń radosną, przy wtórze europejskiego hymnu - "Ody do radości". Alicja Bykowska-Salczyńska owszem też to słyszała, ale prócz tego wyłowiła spośród śpiewających jedną postać, kobietę postawną, która półgębkiem, z boku, na przekór niejako okraszała odświętny nastrój iście Gombrowiczowską puentą "Do dupy! Do dupy". A to intryguje i cały kontekst wywraca. Jak jest naprawdę? Do dupy czy do młodości ta nasza międzyludzkość? Do Unii czy do zaścianka?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji