Artykuły

Maciej Stuhr o rodzinie, aktorstwie i wadze swojego nazwiska

- Gdybym chciał, mógłbym już dziesięć lat temu być kojarzony z jakimś znanym serialem. Pewnie miałbym jeszcze więcej pieniędzy i byłbym jeszcze bardziej popularny. Ale jestem przekonany, że byłoby to płytsze i mój tato nie byłby ze mnie zadowolony - mówi MACIEJ STUHR, aktor Teatru Dramatycznego w Warszawie.

Podkomisarz Artur Banaś, w którego postać wciela się pan w telewizyjnym serialu "Glina", po trudnych początkach okrzepł w swoim zawodzie. Może pan teraz porozmawiać ze swoim ojcem jak komisarz z komisarzem...

- Komisarz Ryba, bo, jak sądzę, nawiązuje pani do roli mojego ojca w "Kilerze", to jednak była zabawa w inną postać. Przede wszystkim to był inny gatunek filmowy. Nie wiem, czy Banaś dogadałby się z Rybą, bo gdyby komisarz Gajewski się dowiedział, że Banaś utrzymuje stosunki z takim komisarzem jak Ryba, to chyba szybko zwolniłby go ze służby.

Czy to prawda, że komisarz Banaś w kolejnych odcinkach przeistoczy się w drugiego komisarza Gajewskiego, zgorzkniałego policjanta, dla którego praca jest nałogiem?

- Nie ukrywam, że od samego początku miałem pomysł, by Banaś krok po kroku zaczął przypominać Gajewskiego. Myślę, że teraz realizujemy ten pomysł. Oczywiście, bez przesady. Nie zamierzam parodiować Jerzego Radziwiłowicza ani stwarzać łudzącego podobieństwa, ale chciałem, aby Banaś i Gajewski tworzyli zgrany zespół i aby widzowie mieli poczucie, że dla Banasia Gajewski jest prawdziwym mistrzem w zawodzie.

W jednym z wywiadów powiedział pan, że w "Glinie" odnajduje atmosferę z dawnych zabaw podwórkowych. A ja sądziłam, że pana podwórkiem były kulisy teatru...

- Dobrze by to brzmiało w wywiadzie, ale to fikcja. Bardzo lubiłem chodzić z ojcem do teatru, ale przed teatrem, w ciągu dnia, było podwórko. Biegało się po nim z plastikowymi karabinami, bawiło się w kowbojów, w Indian, w czterech pancernych lub w bandytów i policjantów.

Ale za kulisami teatru bywał pan tak często, że w domu odgrywał pan podobno całego "Rewizora"...

- To prawda. Wcielałem się we wszystkie postaci "Rewizora", zmieniając co chwilę dekoracje. Widzowie, czyli rodzina i czasem niania, nie bardzo wiedzieli, co się dzieje, ale musieli wszystko dzielnie oglądać do samego końca.

Pamięta pan takie pierwsze spotkanie z ojcem: wspólny wypad czy rozmowę, która była początkiem budowania więzi między wami?

- To był proces. Choć może takim ważnym momentem było moje wyprowadzenie się do swojego pierwszego mieszkania. Miałem wtedy 20 lat.

Rodzice nie protestowali przeciwko tak wczesnemu opuszczeniu domu?

- Nie, to był ich pomysł, a właściwie nasz wspólny. Nie miałem poczucia, że to bardzo wcześnie. Myślę, że to był dobry moment. Akurat z nieba spadło mieszkanko, odziedziczone w spadku. Wcześniej, kiedy mieszkaliśmy razem, trudno było pogodzić moje terminy zajęć z rozkładem dnia ojca czy mamy. Często nie wiedziałem, kiedy wrócę, a to rodziców zawsze stresuje i powoduje konflikty. Kiedy się wyprowadziłem, problem zniknął i nasze relacje się pogłębiły.

Ucierpiał pan na tym mijaniu się z ojcem?

- Nie mam takiego poczucia, ale tata ma chyba z tym problem. Mówi w wywiadach, że ma poczucie winy, że często go nie było w domu. Kiedy wspominam dzieciństwo, przywołuję wspólne chwile, weekendy, wakacje, a nie te momenty, kiedy rodziców nie było w domu. A niekiedy ojca nie było przez trzy miesiące, bo pracował za granicą. Czasem zabierał nas ze sobą. We wczesnym dzieciństwie często wyjeżdżałem z nim do Włoch.

Kiedy po raz pierwszy poczuł pan się dumny z tego, co robi ojciec?

- Bardzo wcześnie. To chyba był ten moment, w którym dziecko zaczyna rozumieć, że zawód aktora jest trochę inny niż wszystkie, gdyż popularnego aktora ludzie rozpoznają. Pierwszy film, w którym zobaczyłem ojca, przyniósł traumatyczne przeżycia. Miałem może 6 lat. To był film "Spokój", który obejrzałem w telewizji. Tam jest taka scena, w której tato dostaje bęcki... Leciała mu krew z ust. Ja to strasznie przeżyłem. Byłem przerażony, że dzieje mu się krzywda. Tato wziął mnie wtedy do kuchni i urządził specjalną demonstrację za pomocą soku malinowego, i pokazał, jak to się robi, że w filmie leje się krew. Trochę mnie to uspokoiło. Natomiast prawdziwie dumny z ojca byłem, kiedy wyświetlano "Seksmisję". Miałem 9 lat i układ w nieistniejącym już kinie Wolność w Krakowie, że mnie będą wpuszczać na ten film, kiedy zechcę. Chodziłem na niego wielokrotnie, będąc niesamowicie dumnym, że film tak się podoba, gdyż ludzie strasznie się śmieją.

W "Pogodzie na jutro" gra pan zbuntowanego syna. W życiu nigdy się pan nie buntował przeciwko ojcu?

- Mój bohater nie tyle się buntuje, ile jest wściekły na ojca, który opuścił dom. Moi rodzice stworzyli spokojny, normalny dom. Na pewno nie był to dom ekscentryczny. Owszem, były sytuacje, kiedy się nie dogadywaliśmy z ojcem. Ale kiedy młody człowiek zaczyna dojrzewać, to wydaje mu się, że jest najmądrzejszy. Nie ma na to silnych. Ale w moim przypadku to nie był bunt. Nawet nie potrafię sobie przypomnieć konkretnych sytuacji, kiedy się sprzeczaliśmy. To były jakieś przyziemne sprawy, dotyczące szkoły czy bałaganu w domu.

Ale słyszałam, że tata obawiał się, że nie będzie pan go słuchał jako reżysera...

- I niesłusznie się obawiał... Nie wiem, dlaczego tak myślał. Jestem bardzo sumiennym aktorem, który słucha reżysera, nawet jeśli jest nim ojciec.

Jako trzynastolatek zagrał pan u Krzysztofa Kieślowskiego w "Dekalogu X". Czy to był świadomy krok ze strony ojca, żeby pana wprowadzić w świat filmów Kieślowskiego?

- To był pomysł Krzysztofa Kieślowskiego, chyba nawet wbrew tacie. Ojciec chyba się trochę o mnie bał, bo znał wszystkie cienie i blaski tego zawodu. Oczywiście, patrząc na to dzisiaj, można taki debiut uznać za swoisty symbol, ale wtedy tego tak nie traktowałem. Nie wiedziałem, że biorę udział w jednym z najważniejszych wydarzeń telewizyjnych w Polsce. Po prostu wujek robił film, a ja byłem szczęśliwy, że mogę podpatrzeć pracę na planie filmowym.

Czym to spotkanie z Kieślowskim zaowocowało?

- Mój udział w "Dekalogu" to tylko drobny epizod w naszych późniejszych relacjach. Myślę o spotkaniach z Kieślowskim na gruncie prywatnym, co było możliwe dzięki przyjaźni taty z Krzysztofem. Jest dla mnie osobą wyjątkową, nie tylko ze względu na swoje filmy. Bardziej ze względu na to, jakim był człowiekiem. Ciepłym, mądrym, inteligentnym. Patrzyłem na niego z kompleksem, że nigdy taki nie będę. Że nie uda mi się przeczytać aż tylu książek.

Wywarł też wpływ na pana zawodowy wybór?

- Trudno mi powiedzieć. Nie wiem, na ile on, a na ile ojciec. Może to, że nie jestem dziś aktorem telenowelowym i nie tańczę na łyżwach na lodzie, wynika również ze spotkania z Kieślowskim, choć nie chciałbym dopisywać do tego legendy.

Wyczułam nutkę lekceważenia, kiedy powiedział pan o aktorach jeżdżących na lodzie...

- Nie chciałbym ich lekceważyć, bo zwłaszcza ci, którzy występują w "Tańcu z gwiazdami", wykonują gigantyczną pracę. Jeśli sobie pozwalam na lekką ironię, to z uwagi na skalę niezwykłego zadęcia medialnego, jakie towarzyszy tym programom. Może bym nawet wziął w którymś z nich udział, gdyby nie ten szum medialny...

Ale właśnie o to chodzi. Artyści zyskują na popularności...

- Ci, którzy chcą. Ja na przykład nie chcę zyskiwać na popularności. Ten poziom popularności, jaki mam, absolutnie mi wystarcza. Czułbym się już całkiem przytłoczony, widząc siebie na billboardach.

Otoczenie dało panu kiedyś boleśnie odczuć, że nie tak łatwo będzie zmierzyć się z nazwiskiem Stuhr?

- Codziennie mi daje. Nawet w tej rozmowie. Muszę się z tym mierzyć, chociaż nie mam już na to najmniejszej ochoty. Odpowiadać na takie pytania, dokonywać analizy. Mówić cały czas: "ojciec, ojciec, ojciec...". Uporałem się już z tym wszystkim. To nie jest moja rzeczywistość. To jest rzeczywistość moich widzów, dla których to jest cały czas ciekawe. Że jest dwóch aktorów, którzy mają takie samo nazwisko i że to jest takie strasznie śmieszne. Z pełną pokorą odpowiadam, trochę się tym nudząc, ale rozumiem, że to cena, jaką muszę zapłacić, tłumacząc się ze swojego nazwiska. Jakbym był winny.

Nie tak znowu często ojciec i syn odnoszą autentyczny sukces w tym samym zawodzie. Niektórzy usiłują ciągnąć swoje beztalencia za uszy...

- Może pani ma rację. Jestem bardzo wdzięczny losowi za to, jak wygląda moje życie. Jestem też wdzięczny tacie, bo to chyba jego zasługa, że umiałem patrzeć na pracę aktora z sercem, a jednocześnie ze świadomością czyhających niebezpieczeństw. Nie dałem się porwać szałowi kariery.

Na czym miałby polegać ten szał?

- Na przystawaniu na wszystkie propozycje, jakie się otrzymuje, na rozmienianiu się na drobne. Gdybym chciał, mógłbym już dziesięć lat temu być kojarzony z jakimś znanym serialem. Pewnie miałbym jeszcze więcej pieniędzy i byłbym jeszcze bardziej popularny. Ale jestem przekonany, że byłoby to płytsze i mój tato nie byłby ze mnie zadowolony.

A jest?

- Bywa. Ale podejmowałem takie decyzje nie ze względu na ojca, tylko raczej dlatego, że dzięki niemu zrozumiałem, że tak trzeba.

Spotykał się pan czasem z nieufnością wybitnych aktorów, którym pan partneruje, a którzy nie dowierzają, że syn wybitnego aktora sam sobie poradzi?

- Nie dają mi tego odczuć, raczej spotykam się z sympatią i opieką. W tej chwili mam zaszczyt i przyjemność grać z koleżanką taty Krystyną Jandą, która zaprosiła mnie razem z reżyserem Andrzejem Domalikiem, do współpracy w sztuce "Boska", wystawianej w teatrze Polonia. To ostatnia rzecz, jaką mógłbym powiedzieć, że Krystyna Janda patrzy na mnie z nieufnością. Aktor po kilku sekundach potrafi ocenić pracę kolegi, nawet po tym, jak ktoś patrzy, jak słucha swojego partnera. Tego typu nieufność mają bardziej moi widzowie niż moje środowisko.

Czym się przejawia ta nieufność?

- W pewnych stereotypach, że jeżeli ktoś jest synem wielkiego aktora, to nie jest tak wielki jak on. Można o tym poczytać w internecie. Internet jest bezwzględny, bo tam nie ma opinii wyważonych, tylko skrajne.

Wygląda na to, że tata monitoruje pana karierę: zatrudnia w swoich filmach, ocenia, recenzuje...

- To niefortunne słowo "monitoruje"... Bardziej kojarzy mi się ono z ochroną osiedla niż z tatą. Myślę, że z zaciekawieniem przyglądamy się sobie. Od dzieciństwa uwielbiam oglądać go w filmach i teatrze, a ojciec jest zainteresowany tym, co ja robię.

Słyszałam, że chwalił pana rolę w sztuce "Anioły w Ameryce" w Teatrze Rozmaitości, w której grał pan geja prowadzącego podwójne życie. To gorący w Polsce temat. Coraz częściej znane osoby ujawniają swoje seksualne skłonności. Jaki ma pan stosunek do takich deklaracji?

- W zasadzie te sprawy nie powinny nikogo obchodzić. Ja na przykład nie składam deklaracji, że jestem heteroseksualny. Co to kogo obchodzi, co ja robię w alkowie? Z drugiej strony problem homoseksualizmu w Polsce przez długie lata w ogóle nie istniał, był wypierany, ci ludzie ukrywali się. Wydaje mi, że tych kilka tzw. coming outów, które teraz nastąpiły, jest w Polsce potrzebnych. Choćby po to, żeby powiedzieć wielu ludziom, zwłaszcza homoseksualnym, że nie są sami, że nie muszą się ukrywać, że mogą żyć w zgodzie ze sobą. Powinniśmy nakłaniać społeczeństwo, żeby to zaakceptowało, a przynajmniej nie okazywało wobec tych ludzi agresji.

Czuje pan wyrzuty sumienia, że opuścił rodzinny Kraków?

- Wyrzuty sumienia czuję o tyle, że nie podjąłem żadnych starań, by zostać w Krakowie. Wziąłem to, co mi przyniósł los, czyli Warszawę, z której napływały propozycje.

Może pan z ulgą sięgnął po nie, licząc, że pomoże to trochę odciąć się od ciągłych porównań z ojcem, których pan tak nie lubi?

- Nie dorabiałbym do tego filozofii.

Ponoć niektórzy aktorzy uciekają przed atmosferą, jaka panuje w aktorskim świecie Krakowa: zakłamaniem, duszną atmosferą?

- Można mówić o lekkim zgnuśnieniu. Dla dynamicznego młodego człowieka, za którego wciąż się uważam, Kraków jest trudnym miastem, bo wolno idzie do przodu. Może kiedyś przyjdzie taki czas, że będę chciał przyjść codziennie na kawę do Rio czy Vis a Vis, by tam sobie posiedzieć. Teraz wystarczy mi pójść tam raz na dwa miesiące, kiedy przyjadę do Krakowa, a potem zabrać się do roboty. Warszawa bardziej temu sprzyja, chociaż z kolei za bardzo gna do przodu.

To prawda, że dla żony, która próbowała sił w aktorstwie, jest pan fatalnym aktorem?

- Prawda. Jesteśmy tak dobrani, że udawać mogę wyłącznie na scenie i przed kamerą.

To niekomfortowa sytuacja dla faceta...

- Myślę jednak, że tak jest lepiej. Na granie w naszym domu zupełnie nie ma miejsca.

Maciej Stuhr, 28 lat, aktor filmowym i teatralny. Prywatnie syn aktora i reżysera Jerzego Stuhra, mąż Samanty Janas i ojciec 8-letniej Matyldy. Ukończył psychologię na Uniwersytecie Jagiellońskim, w 2003 roku skończył studia w krakowskiej PWST. W 2005 roku został uznany za najbardziej popularnego Aktora.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji