Witkacy wciąż żywy
Niedawno przyszłomi napisać nie bez satysfakcji widza - o "Biesach" Dostojewskiego w Teatrze Starym, które to przedstawienie jest najwybitniejszym spektaklem sezonu. Przepraszam - było, bo po obejrzeniu "Szewców" Witkacego w Teatrze Kameralnym, w reżyserii Jerzego Jarockiego, zawahałem się z ową klasyfikacją. Jest to przedstawienie znakomite, i wobec tego należałoby sformułować całą sprawą tak, że na obu scenach Teatru Starego obejrzeliśmy w krótkim czasie dwa najlepsze przedstawienia sezonu, które zapewne można by rozpatrywać również w perspektywie kilku ostatnich sezonów - z dużymi szansami do najściślejszej czołówki. Musi wzbudzić radość miłośników teatru fakt, iż mimo różne niesprzyjające i burzliwe wiatry, na krakowskiej niwie teatralnej rodzą się tego typu spektakle.
"Szewcy" są bez wątpienia jedną z najbardziej udanych sztuk Stanisława Ignacego Witkiewicza, mimo że ich historiozofia należy do najczarniejszych. Nie miała ta sztuka szczęścia do scen polskich; dość wspomnieć, że prapremiera odbyła się w 1957 r. w reżyserii Z. Hubnera na Wybrzeżu, następnie w sposób bardzo interesujący wystawił ją studencki teatr "Kalambur" we Wrocławiu, zupełnie niedawno pokazano "Szewców" w teatrze kaliskim - i wreszcie ujrzeliśmy ich w Krakowie. Nie ma żadnych wątpliwości, że jest to najlepsza z dotychczasowych interpretacji i że wnosi ona nowe spojrzenie na twórczość naszego wybitnego "absurdalisty" i wielbiciela Czystej Formy. Wieść niesie, że Jarocki marzył o zrealizowaniu "Szewców" od lat i kilkakrotnie się do tego przygotowywał. To widać; spektakl jest zrealizowany z matematyczną wprost precyzją, ale ta matematyka - to sztuka teatru wysokiej próby.
Nie będę powtarzał wielokrotnie już prezentowanych odkryć, że teatr Witkacego okazał się w świetle przemian i dokonań światowej awangardy scenicznej zaskakująco współczesną niespodzianką. Ze zarówno sposób konstruowania postaci, pełen dystansu do formy teatralnej - skądinąd jednak znany jest kult formy u pisarza - jak i "odkształcenia" i dobrej próby humor, ironia, zjadliwość nawet prezentują się na tle teatru Adamova, Becketta czy Ionesco tak, jakby oni byli uczniami naszego dramaturga, mniej wszakże wszechstronnymi i zdolnymi od mistrza. Ale nie popadajmy w euforię - Witkacy jest bardzo europejski, ale i bardzo polski zarazem. Dowcipy Mrożka czy Brylla na temat kompleksów polskości wyglądają przy jego dziełach wtórnie - co nie znaczy źle.
Pokusy polityczno-aktualizującego odczytywania utworów Witkacego są duże, ale należy przy tym pamiętać - co jeszcze raz podnosi Błoński w programie - iż uprawiał on historiozofię bardzo ogólną, snując wizje klęski i upadku cywilizacji współczesnej "jako takiej". Nawet sztuka awangardowa, której był przecież wybitnym współtwórcą, jawiła mu się jako ostateczny dekadentyzm kultury. W jego mniemaniu świat współczesny czekała nieuchronna klęska, wynikająca z zafałszowania, nieautentyczności, sztywnych kanonów społecznych. Stąd rojowisko postaci, które w kulcie dziwności i wybujałego, ale nie pozbawionego samowiedzy o własnej klęsce indywidualizmu próbują wyrwać się z okowów cywilizacyjnych, a zarażeni zagłuszyć w sobie niepokój i strach przed możliwością totalnej klęski. Ta klęska mogłaby być - jak w "Szewcach" - "rewolucją", niszczącą wszystko, na zasadzie nowego potopu. Stąd swoista metafizyka Witkacego, rodzaj religijnego - przy odrzuceniu funkcji religii - strachu przed "zaświatowym", które mieści się na ziemi i jest rodzajem społeczno psychologicznego piekła, pełnego wzajemnego udręczania się.
Postacie Witkacego grają siebie - grają komedię politycznych, ideowych i artystycznych przekonań. Tworzą straszliwe utopie "społecznych sprawiedliwości", jakże przypominające dwudziestowieczne totalitaryzmy. Rewolucje społeczne odbywają się na zasadzie absurdów: zwycięzcy przejmują najgorsze nawyki zwyciężonych, tym gorsze, że absolutnie nieautentyczne. W ten sposób krwawym refleksem odbiły się wstrząsy społeczne, jakie Witkacy przeżył i których był świadkiem. Że jest w tym swojego rodzaju radykalizm społeczny a nawet to, co nazywamy "lewactwem" - to już szczególny paradoks. I jeśli widz współczesny dopatrzy się jakichś niespodziewanych rezonansów współczesności w jego dziełach, to musi pamiętać, iż autor "Kurki wodnej" widział historię jako totalne oszustwo, jeden wielki paradoks. Dlatego wszelkiego typu paradoksy dziejów najnowszych bez trudu przylegają do jego tekstów. Czas napisać o realizatorach. Sajetan Tempe - Juliusz Grabowski ma chyba najlepszą rolę ze swoich dotychczasowych, przynajmniej tych, które widziałem. Zwłaszcza jako zwycięzca, siedzący w kwiecistym szlafroku za biurkiem władzy wygląda dostojnie - ale w sposób przewrotny. Pochwały należą się Czeladnikom I i II - Jerzemu Treli oraz Jerzemu Bińczyckiemu. Ewa Lassek utrafiła we właściwy ton Księżnej-sadystki, co dręczy prokuratora Scurvy (tu duże brawa dla Marka Walczewskiego, który jednakowo trafnie grał w mundurze dyktatora, jak i... w psiej budzie). Bardzo dobrym Hiperrobociarzem okazał się Jerzy Nowak, zaś lokajem - Andrzej Buszewicz. W niebanalnych rolach epizodycznych wystąpili m. in.: Ewa Ciepiela - w nader skąpym stroju "umiłowanej" prokuratora; Kmiotek (Roman Wójtowicz) i Kmieć (Michał Żarnecki) oraz Chochoł-Bubek - Adam Romanowski.
Do sukcesu spektaklu, obfitującego we wszelkie efekty, przyczynili się oczywiście: Krystyna Zachwatowicz - znowu bardzo dobra scenografia; muzyka Stanisława Radwana; układy pantomimiczne-Jacka Tomasika i akrobatyczne Marka Lecha. No i przede wszystkim jeszcze raz gratulacje dla Jerzego Jarockiego, który zaprezentował imponujący zestaw pomysłów i precyzyjnie je połączył.