Artykuły

Polityka

"Czarownice z Salem" w reż. Izabelli Cywińskiej w Teatrze Powszechnym w Warszawie. Pisze Elżbieta Baniewicz w Teatrze.

Nietrudno domyślić się, dlaczego w Ameryce lat pięćdziesiątych ogarniętych akcją w obronie czystości moralnej, polowano na prawdziwych i rzekomych komunistów, ludzi o sympatiach lewicowych, "osoby popierające", utrzymujące z nimi kontakty, lub tylko o nie podejrzewane. Rywalizacja mocarstw groziła wojną atomową i nie była przesądzona, zwłaszcza że zbrodnie Stalina okrywała wówczas tajemnica. Antykomunistyczna histeria zdewaluowała rozum. Dla wielu Amerykanów konformizm stał się postawą umożliwiającą przetrwanie w zawodzie, interesach, towarzystwie.

Przed śmiercią za życia broniła obywateli Komisja do Badania Działalności Antyamerykańskiej pod wodzą senatora McCarthy'ego; wystarczyło przed nią wymienić kilku podejrzanych, by samemu oczyścić się z zarzutów o niesłuszne kontakty i poglądy. W ten sposób uratował karierę filmową Elia Kazan, współtwórca sukcesów Arthura Millera. Ze swoim zespołem The Group wystawił na Broadway'u wczesne sztuki Millera, świadczące o drobiazgowej znajomości realiów: "Wszyscy moi synowie" i "Śmierć Komiwojażera".

Rozpad tej przyjaźni - autor kochał reżysera jak brata - oraz atmosfera podejrzeń, braku zaufania wielu przyprawiały o gorycz i nienawiść do kraju uważającego się za wzór demokracji, opokę wolności jednostki. Millerowi, który wychował się w slumsach Nowego Jorku, w rodzinie żydowskiego krawca z Radomyśla, bliskie były ideały postępowej inteligencji z jej wrażliwością na krzywdę społeczną i niesprawiedliwość, ideały socjalizmu po wielkim kryzysie lat trzydziestych również, choć do Partii Komunistycznej, legalnej zresztą, nigdy nie należał.

Tym razem za kanwę dramatu posłużyły mu znane z historii wydarzenia w małym miasteczku stanu Massachusetts z roku 1692, których akta sądowe nie uległy zniszczeniu. "Sądziłem, że moje racjonalne nastawienie nie pozwoli mi uchwycić tego wybuchu irracjonalizmu: jest zbyt mocne" - pisał w autobiografii "Zakręty czasu". "Dramat nie może jedynie przedstawiać emocji, musi stać się emocją. Ale stopniowo, tygodniami rodziło się we mnie żywe poczucie więzi między mną a Salem, między Salem a Waszyngtonem - czymkolwiek byłyby przesłuchania w Waszyngtonie, były też, co zobaczyłem jasno jak na dłoni, rytuałem. [] Innymi słowy, duchową treścią obrzędów sprawowanych wtedy w Salem a obecnie w Waszyngtonie był żal wyrażony, nie prywatnie, ale publicznie. Tyle że w Salem przewód sądowy miał uzasadnienie prawne, gdyż pozwany, jeśli dopuszczał się konszachtów z Szatanem, gwałcił prawo, kodeks zarówno cywilny, jak kościelny. Natomiast osobie stającej przed Komisją można było zarzucić jedynie myśl, a nie czyn, sympatię dla ideologii i wroga politycznego. Wzywano taką osobę przed Komisję, aby ją napiętnować - znakiem, który mógł zniszczyć jej karierę".

Od chwili nowojorskiej premiery w Teatrze Martina Becka w 1952 roku sztuka obiegła wiele scen na świecie jako doskonale napisane studium postaw ludzkich w obliczu zagrożenia i manipulacji, a także jako metafora nietolerancji oraz groźnych utajonych sił, które zawsze mogą objawić się na nowo. Jako pierwszy w Europie wystawił ją teatr w Brukseli (Departament Stanu odmówił wówczas paszportu autorowi wybierającemu się na premierę), w Londynie reżyserował ją Laurence Olivier, Raymond Rouleau w połowie lat pięćdziesiątych nakręcił filmową wersję paryskiego przedstawienia z Simone Signoret i Yves'em Montandem, do której scenariusz napisał Jean Paul Sartre, doprawiając go niepotrzebnie marksizmem. Niemniej oddźwięk społeczny tej najbardziej popularnej na świecie sztuki Millera był zawsze znaczny. "Potrafię dość dokładnie określić sytuację polityczną kraju, w którym Czarownice nagle zyskują powodzenie - że jest on zagrożony tyranią, albo wspomina tyranię z niedawnej przeszłości" - pisał autor.

Na pewno ta opinia była trafna w odniesieniu do polskiej premiery "Czarownic z Salem" przygotowanej przez Ludwika René w warszawskim Teatrze Dramatycznym, z Janem Świderskim i Alicją Wyszyńską w rolach małżeństwa Proctorów oraz Barbarą Krafftówną jako Abigail Williams. W roku 1959 był to spektakl wyraźnie obrachunkowy wobec lat stalinizmu, choć już wtedy wolności Października Gomułka postanowił coraz bardziej limitować.

Łatwo i dziś podobnie potraktować ten tekst jako rozprawę z totalizmem. Właśnie minęły dwa lata rządów, po których większość społeczeństwa, jak pokazuje wynik wyborów, odetchnęła z ulgą. Przedstawienie Izabelli Cywińskiej w warszawskim Teatrze Powszechnym na pierwszy rzut oka zdaje się potwierdzać tak rozumianą, polityczną aktualność sztuki Millera. Premierę miało dwa tygodnie po wyborach i widać, że sympatie reżyserki nie były po stronie odchodzącej władzy. Ale... analogia sytuacji politycznej w stosunku do tekstu wydaje się nieco naginana. Zwłaszcza że, by ją wydobyć, tekst został znacznie okrojony. W konsekwencji motywacje działań bohaterów uległy znacznemu uproszczeniu. Analogia jest wyraźna, nie tylko poprzez cięcia tekstu, ale także przez układ przestrzenny spektaklu.

Widzowie zostali umieszczeni w czterech sektorach. Dwa usytuowano vis-ą-vis siebie na scenie; w pierwszej części widzowie pozostają rozdzieleni łóżkiem w domu pastora, w drugiej - pełnym akt stołem sędziego. Widownię teatru przecina podest poprowadzony prostopadle do sceny, dzieląc ją na kolejne

dwa sektory. Miejscem gry staje się więc cały teatr, z tym że część widzów została obsadzona a w roli uczestników sądu, druga część ogląda całą historię z widowni. W drugiej części spektaklu ze sznurowni przy tylnej ścianie sceny zjeżdża ogromny ekran-lustro, odbijający całą przetrzeń gry, co wydaje się już tautologią.

Największe wątpliwości budzi podkreślana wszystkimi sposobami polityczna aktualność sztuki. Chyba niezupełnie prawdziwa. Mimo wszystko przez ostatnie dwa lata nie mieliśmy rządów totalitarnych. Niszczono i zawłaszczano przede wszystkim instytucje państwa, naginano prawo, ale polowania na czarownice, jak w czasach McCarthy'ego, nie było. Nie pozwoliły na to przede wszystkim media, punktując każdy przejaw antydemokratycznych działań. Dziś już w żadnym kraju europejskim nie jest możliwe istnienie komisji podobnych do amerykańskiej; niewykluczone, że jest to w pewnym stopniu zasługą takich autorów jak Miller. Raz ujawniony mechanizm manipulacji przestaje być tajny i tym samym skuteczny. Wprawdzie słyszeliśmy przez ostatnie dwa lata zdanie jakby wyjęte z ust sędziego Danfortha - "Kto nie ma nic na sumieniu, nie musi się bać" - lecz nie tylko nie doszło do procesów, ale też samo to zdanie brzmiało jak dzwonek alarmowy ostrzegający przed możliwymi manipulacjami.

W sztuce Millera wciąż aktualna wydaje się nie tyle diagnoza polityczna - aktualny jest mechanizm powstawania irracjonalnych wiar i zachowań. Od lat mamy pogodę dla różnej maści uzdrawiaczy, produkujących w garażach ciecze o cudotwórczej mocy, masażystów, różdżkarzy i innych. Rośnie zapotrzebowanie na egzorcystów, rozmaite sekty też mają się świetnie. To jest temat na pewno wart podjęcia. Przy okazji "Czarownic z Salem" można pokazać mechanizm powstawania nowej wiary, zastraszania wyznawców sekt, wymuszania posłuszeństwa. Bohaterka sztuki, Abigail Williams, jest doskonałym przykładem przywódczyni i manipulatorki, a nie tylko zakochanej dziewczyny. To nie miłość dyktuje jej oskarżenie Johna Proctora o konszachty z szatanem, to zemsta porzuconej kobiety. Kobiety, która w prywatną rozgrywkę wciągnęła wiele młodych dziewczyn. Dlaczego wdały się w cały irracjonalny proces? Dlaczego jedna z nich, służąca w domu Proctora, choć przyznaje, że nigdy diabła nie widziała, odwołuje swe zeznania? Ważniejszy jest strach przed wyrokiem sądu czy obawa przed odrzuceniem przez przywódczynię sekty?

Niestety, przedstawienie nie tyle uchyla te pytania, co stawia je w cieniu. Najważniejsze staje się pokazanie analogii politycznych, mechanizmów niszczenia przeciwników politycznych pod pozorem szlachetnych idei, albo tylko dla osiągania doraźnych korzyści. Bohaterowie, zamiast pełnowymiarowi jak u Millera, stają się plakatowi, bo tak został okrojony tekst. Szkoda, bo Powszechny wciąż dysponuje aktorami zdolnymi zagrać pełnokrwiste postaci. Tu szansę największą dostał Zbigniew Zapasiewicz jako sędzia Danforth. Stworzył postać strasznego starca, zapiekłego w pełnieniu obłudnej misji, którego ani razu nie ogarną wątpliwości, gdy podpisuje kolejne wyroki śmierci. Pastor Hale Krzysztofa Stroińskiego wprawdzie wątpliwości żywi coraz więcej, ale wypada mało przekonująco, bo w kilku zdaniach, które mu pozostawiono, nie można pokazać przemiany, jaka się w nim dokonuje. Wielka scena walki o godność i miłość, jaką toczą Elizabeth i John Proctorowie (Maria Robaszkiewicz i Tomasz Sapryk) w obecności sędziego, trwa ledwie kilka minut i wypada jak w telenoweli. Podobnym skrótem rysowane są postacie Johna Proctora, Abigail Williams (Eliza Borowska), pastora Parrisa (Kazimierz Kaczor), Rebeki Nurse (Mirosława Dubrawska) czy Anny Putnam (Olga Sawicka), kilku ulegających histerii dziewcząt i strażników porządku publicznego.

Nie mogło być inaczej, skoro przedstawienie trwa niecałe dwie godziny, zaś tekstu, zawierającego pełną motywację psychologiczną, jest znacznie więcej. Dlatego całość brzmi trochę dydaktycznie, w sposób zbyt oczywisty. Kostiumy utrzymane w świetnej kolorystyce i fakturze, zwłaszcza siedemnastowieczne purytańskie nakrycia głów kobiecych, i brak makijażu świadczą o staranności w przygotowaniu przedstawienia. Tym bardziej szkoda, że nie wykorzystano szansy, jaką daje ta świetnie napisana sztuka, w pełni.

Elżbieta Baniewicz - prowadzi dział teatralny w miesięczniku "Twórczość"; autorka książki "Janusz Gajos. Nie grać siebie" (2003).

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji