Artykuły

Naprawdę śmieją się tylko ludzie wolni

Pięćdziesiąt lat temu odbyła się premiera "Konfiskaty gwiazd", od której zaczęła się wielka historia teatru Kalambur. Agnieszka Osiecka i Jerzy Markuszewski z STS-u uznali, że "Konfiskatą..." Kalambur najpełniej pożegnał stalinizm w imieniu ruchu studenckiego - pisze Mariusz Urbanek w Gazecie Wyborczej - Wrocław.

Wiadomo, że "Konfiskatę gwiazd" po raz pierwszy pokazano w Młodzieżowym Domu Kultury przy ulicy Kołłątaja, ale już znacznie trudniej ustalić dokładnie kiedy. Prawie na pewno w kwietniu 1958 roku, choć niektórzy upierają się, że było to już pod koniec marca.

- W marcu były kolejne próby generalne, po których ciągle byliśmy niezadowoleni - wspomina Krystyna Stoga, wtedy jeszcze Krystyna Wołłodźko. Była z Kalamburem od początku, a nawet wcześniej.

Pożegnanie ze stalinizmem

Próba generalna pod koniec marca miała być już prawdziwą premierą, ale krytycy, których zaproszono, żeby ocenili spektakl, byli bezwzględni. Orzekli, że poszczególne sceny spektaklu są mętne, pointy nieczytelne, a aktorstwo złe.

Krystyna Stoga: - Przeważały głosy krytyczne, więc postanowiliśmy zrobić bankiet, żeby jakoś się pocieszyć.

Na bankiecie był Zbyszek Cybulski z legendarnego gdańskiego Bim-Bomu. Andrzej Wajda kręcił właśnie we Wrocławiu "Popiół i diament". Stoga zapamiętała, jak Cybulski z Bogusławem Litwińcem, szefem Kalambura, przestali cały wieczór oparci o ścianę, popijają wódeczkę i gadając, ale nie notując niczego.

Następnego dnia Litwiniec zrobił zebranie i ogłosił kolejne próby. Przez tydzień program mocno się zmienił. Wtedy już na pewno był kwiecień. "Konfiskata gwiazd" miała oficjalną premierę.

Krytycy tym razem zrozumieli, że studenci pokazali spektakl surrealistyczny. I że forma oraz efekty plastyczne przesłoniły im treść. Ale Agnieszka Osiecka i Jerzy Markuszewski ze słynnego już w całej Polsce warszawskiego STS-u powiedzieli później kalamburowcom, że "Konfiskatą gwiazd" najpełniej pożegnali stalinizm w imieniu całego ruchu studenckiego.

Gazeta bez gazety

- Studencka rewolta w Polsce zaczęła się od śmiechu - mówi Bogusław Litwiniec, w latach 2001-2005 senator z list SLD i europarlamentarzysta. - Bo naprawdę śmiać się mogą tylko ludzie wolni.

STS, Bim-Bom i łódzkiego Pstrąga, czyli trzy najsłynniejsze wtedy studenckie teatry, po raz pierwszy zobaczył w Warszawie w 1955 roku podczas Światowego Festiwalu Młodzieży. Józef Stalin nie żył już od dwóch lat, ale stalinizm w Polsce trzymał się jeszcze krzepko. Władysław Gomułka siedział w więzieniu, prymas Stefan Wyszyński w areszcie domowym, gdy w Warszawie pojawiła się kolorowa młodzież z całego świata, łamiąc zasady socjalistycznej moralności, śmiejąc się, tańcząc i całując na ulicach. Publiczne całowanie się nie było w ludowej Polsce zakazane, ale nie mieściło się w głowach. Jeszcze niedawno członkowie koła Związku Młodzieży Polskiej, do którego należał Litwiniec, w ramach działalności politycznej musieli sprawdzać, czy całujące się wieczorami na ławkach pary są po ślubie. Członkowie ZMP mieli też podglądać, czy wrogowie ludu nie wypisują w ubikacjach antysocjalistycznych haseł.

- Byłem zszokowany tym, co STS, Bim-Bom i Pstrąg robiły na scenie - opowiada. - Scenki, piosenki, felietony to były po prostu gazetowe wypowiedzi na aktualne tematy.

Od zwykłej gazety różniły się tylko tym, że w gazecie nie mogłyby się ukazać. Bo gazety były ważnym instrumentem propagandy i cenzura przyglądała się im szczególnie starannie. A teatry zwyczajnie przegapiła.

Po ukończeniu studiów Litwiniec wrócił do Wrocławia, został asystentem na uniwersyteckiej fizyce i zaczął rozglądać się za teatrem.

Ponuracy z czajnikiem

We Wrocławiu istnieli już wtedy Ponuracy.

- W lutym 1955 przyjechał do Wrocławia STS - wspomina Krystyna Stoga. - Zachłysnęliśmy się tym, co zobaczyliśmy, i każdy chciał robić własny kabaret.

Zwykle kończyło się na jednym okolicznościowym występie, ale Ponuracy przetrwali. Początkowo nazywali się prawie tak, jak sławni warszawiacy: Studencki Teatr Satyry. Nazwę Ponuracy przyjęli od tytułu pierwszego programu. Premierę miał w maju 1955 roku w wynajętym Teatrze Polskim. Potem grali w stołówce studenckiej na rogu Kuźniczej i pl. Uniwersyteckiego, w której dziś mieści się antykwariat. To była typowa satyryczna składanka.

- W Ponurakach wszyscy pisali scenki, wszyscy grali i wszyscy reżyserowali - opowiada prof. Michał Jędrzejewski, wtedy student malarstwa Państwowej Wyższej Szkoły Sztuk Plastycznych, autor scenografii do przedstawień Ponuraków i pierwszego spektaklu Kalamburu.

Jedna ze scenek, którą napisał, działa się w typowym pokoju w ówczesnym akademiku, z piecami i piętrowymi łóżkami, na których spali studenci. Na scenę wchodził student z sąsiedniego pokoju, mówiąc: Przyniosłem wam węgiel. I zostawiał wiadro z węglem "zawieszone" w powietrzu na niewidocznych linach, co miało symbolizować gęstą i duszną atmosferę panującą wtedy w Polsce. Następnie, rozgarniając z wysiłkiem powietrze, podchodził do okna i otwierał je. Z dworu wraz ze świeżym powietrzem wpadały do pokoju dźwięki jazzu, muzyki do niedawna zakazanej, bo amerykańskiej.

Wiadro w rozrzedzonym powietrzu spadało z hukiem na podłogę, a z piętrowych łóżek zrywali się studenci i zaczynali tańczyć w rytm muzyki.

- Dziś to brzmi niewinnie - mówi Jędrzejewski. - Wtedy godziło w podstawy ustroju.

Ale większość skeczy wcale nie była wymierzona w ustrój. Były i takie, w których żądali od organizacji studenckiej i władz uczelni dostarczenia do kawiarenki kawy.

Na scenie śpiewali:

Ja w ogóle nie wiem, po co ta mowa,

Toczy się tu?

Czy śmiech to sprawa jest ideowa,

Czy zalecana jest przez KaWu?

Nie wiem, lecz radzę ze śmiechem się wstrzymać

Bowiem instrukcji stosownych ni ma...

Cenzura ocenzurowała cenzurę

- Drugi program Ponuraków, "Przez palce", to był już moralitet poświęcony walce z cynizmem i złem - mówi Stoga.

Było tuż po XX Zjeździe Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego, świat zapoznał się z referatem ujawniającym zbrodnie stalinowskie, gdy Ponuracy wystąpili ze skeczem o prawdzie. Wysoko na drabinie siedział jeden z aktorów, trzymając w rękach czajnik z napisem "Prawda". Pozostali kolejno podchodzili do drabiny, wyciągali język, a on kapał każdemu po kilka kropel "prawdy". Ale w pewnym momencie z czajnika przestało kapać.

Aktor na drabinie ogłaszał: - Skończyła się.

To także brzmiało bardzo antypartyjnie i antykomunistycznie. Prasa pisał o pesymistycznym klimacie przedstawienia i przejmującej nucie sprzeciwu wobec zła.

Część programu zdjęła cenzura. Wiesław Zajączkowski wymyślił, żeby z rzutnika wyświetlać odpowiednio powiększoną carską pieczęć "Dozwolieno cenzuroj". Cenzura peerelowska uznała, że to prowokacja.

- I tak cenzura ocenzurowała cenzurę - wspomina Jędrzejewski.

A potem nadszedł Październik 1956. Gdyby potrwał trochę dłużej, Kalambura mogłoby nie być w ogóle. W Warszawie szalał już tygodnik studentów i młodej inteligencji "Po prostu", we Wrocławiu uruchomiono dwutygodnik kulturalny "Poglądy". Na czele stanęli ludzie z Ponuraków.

- Stanisław Bockenhaim został redaktorem naczelnym, a Litwiniec główną gwiazdą pisma - wspomina Stoga. - Na robieniu teatru nie mieli czasu.

Ale polityczna odwilż skończyła się jeszcze szybciej niż się zaczęła. W 1957 roku "Po prostu" rozwiązano, a w "Poglądach" wymieniono kierownictwo pisma i połączono je z "Nowymi Sygnałami". Litwiniec i Bockenhaim zostali bezrobotni.

Skonfiskowane gwiazdy

- Od początku nowego roku akademickiego po Wrocławiu zaczęła krążyć fama, że Litwiniec będzie robił teatr. Któregoś dnia zapytał mnie, czy wejdę do zespołu - wspomina Krystyna Stoga.

Trzonem Kalambura byli właśnie Ponuracy. Przychodzili do Kalambura z różnych stron. Stoga była studentką prawa, Ryszard Wojtyłło geologii, Eugeniusz Michaluk polonistyki, Jędrzejewski malarstwa, Bockenheim architektury, Janusz Hejnowicz prawa. Litwiniec był już asystentem na fizyce.

Nazwę Kalambur wymyślił polonista Eugeniusz Michaluk. Autorami "Konfiskaty gwiazd" byli Litwiniec, Michaluk i Jerzy Lukierski, dziś profesor fizyki UWr. Pierwsze próby odbyły się w listopadzie 1957 roku.

"Spektakl miał nazywać się Kompromitacja Gwiaździstych Autorytetów . Ale cenzor bał się aluzji do gwiazd kremlowskich - zanotował Bogusław Litwiniec na wydanym 40 lat temu katalogu Kalamburu. - Konfiskata gwiazd to tytuł zastępczy wyłoniony w rozmowach z cenzorem".

Głównymi postaciami spektaklu były Absolut i Człowiek, ścierający się ze sobą w kolejnych scenach. Człowiek przekonywał Absolut, że świat naprawdę wygląda zupełnie inaczej, niż można to zobaczyć z tronu absolutnej władzy. A żeby nikt nie miał wątpliwości, po której stronie jest dobro, Absolutem był Janusz Hejnowicz, aktor o urodzie raczej surowej, a Człowiekiem najprzystojniejszy z kalamburowców - Ryszard Wojtyłło.

W finale utworze Bohdan Piechowski śpiewał, że choć wokół słychać warkot werbli, w rytm których musi maszerować świat, to każdy powinien słuchać przede wszystkim swoich własnych werbli.

Litwiniec dziś: - "Konfiskata gwiazd" była sprzeciwem wobec absolutu w każdym wymiarze - politycznym, obyczajowym, naukowym i religijnym.

Spektakl był pochwałą indywidualizmu, ale krytyka zrozumiała jedynie, że studenci z Wrocławia stworzyli surrealistyczną satyrę na rzeczywistość. "Konfiskata..." przeszła do historii teatru, chociaż zagrano ją tylko sześć razy.

Miłość na ulicy

- Kalambur był gdzieś pośrodku między Bim-Bomem a STS-em - mówi Michał Jędrzejewski.

W przedstawieniach był tekst, ale zredukowany do minimum. "Moralitet w formie składanki scen pantomimicznych" - brzmiał opis "Konfiskaty gwiazd". Na jedno przedstawienie składało się kilkadziesiąt krótkich, błyskawicznie zmieniających się scenek. Krytycy podkreślali plastyczność przedstawień Kalambura.

Czy byli teatrem walczącym? Wtedy wszystko, co choć trochę odstawało od oficjalnej linii, było walczące.

- Wychowani byliśmy na wierszach Włodzimierza Majakowskiego. Powtarzaliśmy: Jednostka zerem, jednostka bzdurą - mówi Stoga. - Ale w teatrze zaczęliśmy odwoływać się do indywidualizmu każdego człowieka.

Drugi spektakl Kalambura, "Po ulicach miasta chodzi moja miłość", był zupełnie inny niż "Konfiskata gwiazd". Nie było w nim polityki ani satyry, była za to miłość, poezja i piosenki. Pięknie śpiewała Anna German.

- To był już wyraźny sygnał, że w teatrze studenckim, który zrodził się z potrzeby mówienia własnym głosem o polityce i sprawach społecznych, górę bierze indywidualność człowieka - mówi Litwiniec.

Nadszedł czas, że dziewczyny nie musiały zasypiać z Marksem pod poduszką. "Kapitał" został zastąpiony przez tomiki poezji miłosnej. Rodził się ruch kontrkultury, skierowany przeciwko ustalonemu odgórnie stylowi życia, oficjalnym wartościom i narzuconym ocenom politycznym.

W "Po ulicach miasta chodzi moja miłość" znów zagrał czajnik. Na głowę Fausta, ostatniego ze sprawiedliwych na świecie, siedzącego z nogami w miednicy, lał się strumień gorzkich ludzkich łez. Ktoś z boku krzyczał: Fauście, zobacz, ile łez, aż się przelewają. Ale Faust miał w końcu dość. Brał parasol, otwierał go i osłaniał się przed lejącym się strumieniem.

- Była liryka, groteska i jazzowe trio, które zza muślinowej kotary akompaniowało pantomimicznym scenkom - wspomina Stoga.

Na festiwalu w Krakowie dostali nagrodę za twórcze połączenie teatru i muzyki jazzowej.

Spektakl "Po ulicach miasta chodzi moja miłość" zagrali 12 razy.

20 lat, 10 miesięcy i 18 dni później

Na początku lat 60., w czasach tzw. małej stabilizacji, teatr zaczął szukać odpowiedzi na pytanie, jak klasa robotnicza poradzi sobie z nową rzeczywistością. Czy mając wybór między ideałami socjalizmu, a wygodnym życiem, nie zechce żyć jak arystokracja, którą zgodnie z zasadami ustroju powinna pogardzać i nienawidzić. Wtedy ktoś przyniósł do teatru tekst "Szewców". Okazało się, że Witkacy udzielił już na to pytanie odpowiedzi. W dodatku odpowiedział, że zechce.

"Szewcy", reżyserowani przez Włodzimierza Hermana, stali się jednym z najgłośniejszych spektakli Kalamburu. Ale najpierw musieli przekonać cenzurę, że kwestionowanie podstawowego mitu ustroju pozostaje jeszcze w zgodzie z tym ustrojem.

- We wcześniejszych spektaklach stawialiśmy pytania o wykonywanie idei, w "Szewcach" po raz pierwszy zapytaliśmy o sens ustroju wymyślonego przez Marksa - mówi Litwiniec.

Herman nie bawił się w metafory. Wystawił "Szewców" dokładnie tak, jak Witkacy swój dramat napisał. Przyjmując ówczesne kryteria, można powiedzieć, że zrobił przedstawienie socrealistyczne. Robotnicy wyglądali i mówili jak robotnicy, a arystokracja była plugawa tak, jak na arystokrację przystało. A aktorzy bez żadnych udziwnień recytowali tekst, który był oficjalnie publikowany. Cenzura nie miała do czego się przyczepić.

Ta prostota okazała się największą siłą spektaklu. Premiera "Szewców" odbyła się w marcu 1965 roku. Obsypany nagrodami spektakl był grany blisko sto razy. Włodzimierz Herman w 1970 roku wyjechał z Polski. Zamieszkał w Danii. Do Wrocławia po raz pierwszy przyjechał na początku lat 90. Z "Szewcami" wyreżyserowanymi gościnnie w Moskwie.

Rosjanie wystawili "Szewców" w Teatrze Kameralnym. Krystyna Stoga, która w "Szewcach" kalamburowych była Macią Zbolałą, po spektaklu podeszła do Hermana.

- Wowa, jak się czujesz.

- 20 lat, 10 miesięcy i 18 dni - odpowiedział.

Liczył dni, które upłynęły od wyjazdu z Polski.

W rytmie słońca do białej skrzyni

- Kalambur i cała kontrkultura to był raport z przemian świadomości kolejnych pokoleń wstępujących w życie - mówi Bogusław Litwiniec, którego kalamburowcy nazywają Padre.

O przemianach świadomości były kolejne z serii spektakli, które wyznaczyły historię Kalambura.

Z przedstawieniem "W rytmie słońca" Urszuli Kozioł Kalambur objechał cały świat. Wszędzie odbierano je podobnie. Jako wywołany wydarzeniami 1968 roku antytotalitarny moralitet. Opowieść o człowieku zmuszonym do życia w świecie, w którym nastąpił upadek wiary i nadziei na to, że możliwe jest zbudowanie raju dla wszystkich.

W 1977 była "Biała skrzynia", znów według tekstów Kozioł. Po Sierpniu napisano, że Kalambur zapowiedział pojawienie się "Solidarności". Z ustawionych na scenie białych skrzyń wychodzili zranieni przez historię robotnicy. Na zewnątrz natrafiali na przedstawicieli inteligencji żyjącej wciąż w naiwnej wierze w to, ze da się zbudować jakąś utopię.

- "Biała skrzynia" to był wyraz niewiary w to, że inteligencja jest w stanie zbawić robotników - mówi Litwiniec.

W 1979 roku Kalambur przekształcił się w teatr zawodowy. Zaczęła się kolejna odsłona historii teatru, która trwała 15 lat. Ostatnimi spektaklami, w 1994 roku, były "Grupa Laokoona" Tadeusza Różewicza i "Papierowe kwiaty" Egona Wolffa.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji