"Kłopoty z Córeczką"
W przypadku Różewiczowskiej "Mojej córeczki" wystawianej w Teatrze Kameralnym - adaptacja sceniczna J. Jarockiego powołuje do życia całkiem nowy utwór. Różewicz bowiem nie napisał sztuki z myślą o teatrze. "Moja córeczka" jest opowiadaniem z tomu "Wycieczka do muzeum". W odróżnieniu od "Kartoteki", "Grupy Laokoona", "Świadków, czyli naszej małej stabilizacji", "Wyszedł z domu" i in. - mamy do czynienia z prozą nowelistyczną. Co prawda, ten typ opowieści jest jakby propozycją dramaturgiczną. Bardziej jednak filmową, aniżeli teatralną. Wiele bowiem obrazów, przeplatających się na zasadzie skojarzeń, snu i jawy, czy wreszcie refleksji filozoficzno-poetyckich, potraktowanych niemalże jako nawroty pamiętnika głównego bohatera - po proctu trudno przełożyć na język teatru.
Łatwiejsza byłaby, jak sądzę, wersja filmowa.
Jerzy Jarocki zdecydował się jednak podjąć mniej wdzięczną próbę uteatralnienia noweli Różewicza. Trzeba przyznać, ze jest to próba tyle ambitna, co interesująca. Ale i ryzykowna w stosunku do tego, co napisał Różewicz w opublikowanym kształcie opowiadania.
"Moja córeczka" jako lektura, choć przesycona nastrojem okrucieństwa w zdawałoby się banalnej egzystencji ojca, którego córka studiuje z dala od domu i wykoleja się pod naciskiem zdemoralizowanego środowiska złotej młodzieży - kończy cię nawet bardziej tragicznie, niż napisany na kanwie prozy dramat sceniczny Jarockiego. A przecież atmosfera pesymizmu, wyolbrzymiona jeszcze przez kondensację treści w teatrze: kukłowatością bohatera oraz akcentami poszczególnych scen - wyostrza stonowane i jakby rozpuszczone na 110 stronach druku intencje opowieści.
Domyślam się, że Jarocki wprowadzając na scenę skrót obrazów scenicznych "Mojej córeczki" - pragnął z utworu Różewicza uczynić drastyczny rodzaj moralnego sygnału ostrzegawczego. Los ojców nie rozumiejących swych córek - chciał uogólnić w nieco sztucznie rozbudowanym konflikcie: dorośli - młodzież. Jałowe życie, slogany i fałszywy światek wyobrażeń o miłości rodzicielskiej - z jednej strony; pozy cynizmu, bezideowości i wyobcowania społecznego pewnych kręgów młodzieży, z drugiej strony. Jednakże w teatralnej wizji Jarockiego zabrakło jak gdyby głębszej zadumy humanistycznej, która z nastroju pesymizmu w opowiadaniu Różewicza pozwala rzeczywiście szukać wyjścia. Przezwyciężać beznadzieję,, budzić czujność społeczną u wrażliwego czytelnika. Tego akcentu, niestety nie można dostrzec w przedstawieniu. Obraaz jest jednostronny, niemal katastroficzny w swej wymowie moralnej.
Cóż z tego, ze w tzw. czystej robocie teatralnej, dla znawców - spektakl Jarockiego reprezentuje dużo walorów artystycznych? Jest ciekawym eksperymentem, tętni pomysłami oraz znakomitą niekiedy sprawnością warsztatową. I obawiam się, że przejdzie do kronik, jako zjawisko eksperymentalne, intrygujące jedynie fachowców. Bo dla przeciętnie nawet wyrobionego odbiorcy teatralnego, poza uproszczoną fabułą o niedorajdzie ojcu i córce-prostytutce, ów czarny dramat jakby laboratoryjnie wypreparowany z noweli Różewicza - pozostanie w warstwie filozoficznej udziwniony i mało czytelny. Szczególnie w pierwszej części widowiska gdy poszarpana "akcja" niczego widzowi nie wyjaśnia.
Jarocki usytuował zdarzenia opowiadania w monstre - poczekalni dworcowej. To prawda, że bohater "Mojej córeczki" podróżuje od miasteczka do miasteczka z prelekcjami. To prawda, że poczekalnia na stacji może ułatwiać pokazanie jakiegoś przekroju społecznego; że tu właśnie sen i jawa pomagają odkryć życiorys bohatera; że jest to niejako scena na scenie, gdzie ludzie obojętnie przechodzą obok siebie, zawiązują przelotne znajomości, jedzą i piją, bełkocą o życiu w ogóle, obserwują się nawzajem - i nikną z oczu; że tu można wygrać pośpiech, zautomatyzowanie, namiętności i apatię - słowem: codzienny, odarty z efekciarstwa ruch robaczkowy ludzkiej przeciętności.
Oczywiście - w noweli Różewicza spotykamy dworce, poczekalnie, pociągi - ale nie ich sceneria dominuje nad psychologicznymi wątkami utworu. Jarocki poprzestawiał sceny, stworzył z poczekalni teatr - sam w sobie interesujący, lecz tak skrótowy wobec poetycko-realistycznych obrazów Różewicza, ze wreszcie przytłacza on główny nurt treściowy.
Powtarzam jeszcze raz z uporem, te półmilionowemu Krakowowi potrzebna jest scena eksperymentalna. Scena studyjna, gdzie bez wprowadzania w błąd szerszej widowni - można by wystawiać sztuki trudniejsze w odbiorze, wymagające gimnastyki wyobraźni i umysłu. Taka scenka byłaby czymś w rodzaju platformy dyskusyjnej o warsztacie teatralnym, o awangardzie scenicznej - dla węższego grona specjalistów. Bo spektakl Jarockiego i jego adaptacja na pewno wymaga przedyskutowania. Nie dlatego, że budzi zasadnicze zastrzeżenia ideowe czy społeczne. Unikajmy posądzeń tam, gdzie w grę wchodzi naturalny proces rozwoju teatru. Ale jednocześnie nie próbujmy wmawiać komukolwiek, że sama tylko umiejętność czytania pozwoli zrozumieć np. filozofię Hegla.
Próbuję zsumować wrażenia ze spektaklu. Jako warsztat teatralny - jest to przedstawienie bardzo dobre. Świetnie zagrane. Konsekwentne w rysunku. Niestety, ulegające modzie ponurego egzystencjalizmu, przesadnie pesymistyczne - na skutek czego gubią się właściwe proporcje rzeczywistości nawet tej, którą odmalował Różewicz w swym utworze nieteatralnym - na kartach książki. Nie idzie mi o propagowanie taniego optymizmu, cukierkowej radości życia. Ale, jeśli już adaptować ów tekst na scenę, dokonywać wyboru dla tysięcy widzów, to w tym celu - by autorskie ostrzeżenie przed obojętnością wobec drugiego człowieka i przed moralnym zakłamaniem stało się tak wymowne, żeby nie trzeba szukać po omacku dziurki od klucza w umownych drzwiach społecznego domu.
W widowisku wystąpił gościnnie Jerzy Kaliszewski, jako bohater-ojciec. Był w miarę manekinem, człowiekiem słabym i mitomanem. Tak, jak dyktowała to adaptacja Jarockiego. Reszta ról - składała się z epizodów. Przeważnie błyskotliwych.
Przedstawienie miało dobre tempo, obfitowało w śmiałe pomysły reżysersko-inscenizacyjne - przy nastrojowej, poprzez "robioną" banalność - scenografii Wojciecha Krakowskiego. Właściwie byłby to przedni teatr. Sam dla siebie. Ale w teatrze liczy się jeszcze widz. Bo przecież ten teatr powinien być dla niego częścią edukacji na odcinku formowania poglądów i postaw w konkretnych warunkach i w odniesieniu do określonej rzeczywistości społecznej.