"Moja córeczka"
Jest to niewątpliwie jedno z ciekawszych przedstawień roku w teatrach krakowskich. Fakt osobliwy, że tekst, który stał się osnową tematyczną scenariusza Jerzego Jarockiego, napisany został nie z myślą o scenie. Adaptowany na jej użytek, ujawnił niemałe możliwości teatralne funkcjonując jako sztuka autonomiczna, posiadająca własną logikę artystyczną, która nie szuka swoich uzasadnień, dopełnień czy powiązań w innych strukturach literackich. Adaptator i reżyser osiągnął to, co rzadko udaje się przerabiaczom cudzych tekstów - "Moja córeczka" nie zmieniła autorstwa, pozostała utworem Różewicza w znaczeniu o wiele głębszym niż wierne przeniesienie jej wątków fabularnych, tematycznych. Jarocki wymierzył dużo ambitniej: spróbował zrekonstruować styl teatru różewiczowskiego, ustalić jego estetykę, także "filozofię". Zamierzenia - takie odnoszę wrażenie - powiodły mu się w pełni. "Z teatrem - wyznaje Różewicz w którejś ze swoich wypowiedzi - wiąże mnie chęć napisania sztuki prawdziwie realistycznej i równocześnie poetyckiej. Nie jest to sprawa prosta, ponieważ nie wiem, czym się różni teatr poetycki od realistycznego. Czy sztuka poetycka ma być poprzerastana żyłami realistycznymi, czy też realne mięso dramatyczne winno być przerośnięte żyłami poezji". Jarocki bardzo precyzyjnie obnaża te dwie tendencje u Różewicza, spięcia i konflikty między nimi. Kontrastuje codzienny banał z tragicznością, która się z nim splata, która od niego nie daje się oderwać. Smak patosu sprawdza się najpełniej przez zanurzenie go w nurcie pospolitości i trywialności faktów, zdarzeń i sytuacji nieważnych, nic nie znaczących. Dialog różewiczowski to niemal wierny cytat z rozmów, które słyszy się w tramwaju, pociągu, w poczekalni u dentysty czy w kolejce do sklepu. Nie stroniący od sentymentalnej wzruszeniowości i akcentów melodramatycznych; zacierający różnice między sztuką a życiem. Ekspresja dramatyczna "Mojej córeczki" bazuje właściwie na jednym motywie: motywie zderzenia rzeczywistości z wyobrażeniami o niej, stanu faktycznego ze stanem marzeń, pomyślanego i realistycznego.
Ojcowie i dzieci, konflikt pokoleń, postaw, koncepcji życia, to najogólniejszy schemat tematyczny "Mojej córeczki". W schemat ten zostały wpisane problemy psychologiczne, społeczne, moralne, cywilizacyjne współczesności.
Ramę konstrukcyjną przedstawienia stanowi poczekalnia dworcowa, duża, brudna salą z zaciekami na ścianach, służąca także za bufet; nieprzyjazna człowiekowi, wyobcowująca go. Przewalają się przez nią tłumy czekających na swoje pociągi, wypijających w pośpiechu swoje piwo. Z tego tłumu reflektor wydobywa jedną postać. Nosi ona imię Henryka. Siedzi na ławce, pogrążony w jakiejś zadumie czy rozpamiętywaniu czegoś, czego jeszcze nie znamy. Na sobie ma bardzo niemodne ubranie i niemodny kapelusz. Obok niego mocno sfatygowana tekturowa walizka przewiązana skórzanym paskiem. Wspomina o klęsce swoich marzeń, nadziei, które obróciły się w popiół, dramacie samotności. W pustce moralnej, w której się znalazł, powtarza uparcie "kocham was, kocham, ludzie". Brzmi to jak tragiczna ironia.
Postać Henryka kreuje Jerzy Kaliszewski, występujący w Krakowie gościnnie. Dużą przyjemnością dla widza jest obserwowanie jego gry naturalnej i skupionej, drążonej do wewnątrz, wolnej od efekciarstwa i solowego popisu. Znakomite aktorstwo pokazali Maria Bednarska w rolach: starej Kobiety, Sprzątaczki I, i Starowinki; Ewa Lassek: Kierowniczki i Siostry, Marian Jastrzębski: Księdza i Krawca, Bolesław Smela: Brudasa, Andrzej Kozak: Harry'ego.
Największym przeżyciem estetycznym stała się dla mnie muzyka organowa Bacha - przeżyciem teatralnym, nie muzycznym. Puszczona z taśmy magnetofonowej przez dłuższą chwilę, przywracała poczucie utraconej równowagi i normalności; prowadziła widza w świat, który już dawno w sztuce porzuciliśmy - siły i afirmacji. Świat, za którym nie przyznając się do tego głośno, wciąż tęsknimy. Odsłaniała małość, duchowe mizeractwo i nieautentyczność egzystencji pokolenia cywilizacji konsumpcji.