Żadna rola nie jest bezpieczna
Aktorka, ALINA JANOWSKA opowiada o cygańskim tańcu w remizie, dyrygowaniu orkiestrą w "Zakazanych piosenkach" i o tym, kiedy zamierza przestać grać. Jutro kończy 85 lat.
Rz: Co pani wiedziała o aktorstwie, wchodząc na plan "Zakazanych piosenek"?
Alina Janowska: Wszystko, co tata pokazał mi w domu. Był świetnym imitatorem. Wysoki i przystojny, a zwijał się w kłębek i zmieniał w garbatego. Mam po nim zamiłowanie do chodzenia po lesie i do wsi. Może też zdolności aktorskie, ale przecież była mama - aktorka i śpiewaczka. Za czasów carskich uczyła się u świetnej artystki z opery petersburskiej. W latach 20. występowała w warszawskim Teatrze Nowości. Na tej samej scenie co Lucyna Messal, z którą los zetknął mnie w Teatrze Nowym kierowanym przez Tuwima. Wspominała, że mama miała piękny mezzosopran.
Tata aktor amator, mama śpiewaczka, a pani marzyła o tańcu.
- Nie marzyłam, miałam go we krwi. Bez przerwy się ruszałam, robiłam mostki, szpagaty, chodziłam na rękach. Tata mówił o tym: małpie skoki.
Podobno podczas pierwszych publicznych skoków pękła pani gumka w majtkach.
- To było w remizie w Miętnem, jakieś 150 metrów od naszego domu. Wymyśliłam sobie taniec cygański z tamburynem. W połowie występu poczułam, że zsuwają mi się majtki. Powiedziałam widzom: - Schodzę, ale zaraz wrócę! Popędziłam po agrafkę do domu. Podpięłam, wpadłam na scenę i odtańczyłam resztę.
Ta zimna krew przydała się potem w karierze?
- Majtki nie opuszczały mnie tak znowu często, ale nie miałam zahamowań. Role tworzyłam na zawołanie, jak ojciec.
A zdarzały się wypadki na scenie?
- Ostatnio mam w głowie raczej upadki - sportowe, życiowe, przez okno. Wczoraj przypomniałam sobie, jak kiedyś upadłam, za przeproszeniem w toalecie. Strasznie zwichnęłam kolano. Nie wiem, co by było, gdyby nie kapusta. Ratuje mnie od wszelkich nieszczęść i stanów zapalnych.
Jaką rolę gra kapusta?
- Liście kapusty, proszę pani, trzeba wymyć i zbić, żeby puściły sok. Położyć dwa na wierzch, dwa pod spód, na to plastikową torebkę i jeszcze watę. Wszystko owinąć bandażem, ale tak, żeby dało się chodzić.
A zna pani lek na inne upadki? Na przykład moralne?
- Kopnięcie w... sama pani wie, w co. Działa w każdym przypadku.
Wróćmy do "Zakazanych piosenek". Warunkiem zaangażowania pani do filmu było posiadanie własnego prochowca. Wnioskuję, że budżet był skromny.
- Ale na planie było jak w bajce! Wszystko zostało pięknie wymalowane przez teatralnego dekoratora.
Tadeusz Karwański zaproponował mi tę rolę, bo go prawie kopnęłam, ćwicząc na korytarzu teatru w Łodzi. Płaszcz miałam, ale beretu nie. Karwański optymistycznie założył, że beret znajdzie, chociaż nie było to takie łatwe. Kazał stawić się o siódmej rano. Zgodziłam się, bo potrzebowałam pieniędzy. Jadłam wtedy tylko pomidory. Otrzymałam beret i dyspozycję, by iść ulicą, śpiewać i dyrygować orkiestrą, więc tekst piosenki przykleiłam na biuście i wpatrywałam się w niego po drodze. Do tego miałam jeszcze wyjadać czereśnie z papierowej tutki. Powtarzałam sekwencję kilkanaście razy, zlana potem.
Kiedy czereśnie się kończyły, wreszcie usłyszałam reżysera: - Kręcimy! I jakiś facet trzepnął mi klapsem przed nosem.
Tworzyliście tym filmem historię. Czy zgodnie z powszechną teorią, że świat schodzi na psy, pogorszyła się też jakość polskiego kina?
- Marny ze mnie konsument sztuki, rzadko siedzę na widowni. Na pewno trudno utrzymać jakość, rygor i szacunek do tradycji, gdy wszystko wokół leci na łeb. Ale od lat bywam na Przeglądzie Piosenki Aktorskiej we Wrocławiu i widuję tam różne objawy, również bardzo budujące. Nasza sztuka nie jest gorsza en masse.
W Syrenie, jako młoda aktorka, grała pani z przedwojennymi gwiazdami. Jak panią traktowały?
- Bardzo dobrze. Kiedy niechcący kopnęłam panią Mirę Zimińską, nic przykrego mi nie powiedziała, a nawet dała swoją piosenkę do śpiewania. Najpierw tylko tańczyłam, potem zostałam dopuszczona do wtórowania panom w chórze i małych kwestii, jak: "Konie zajechały!". Wreszcie kolega namówił mnie na eksternistyczny egzamin aktorski. W komisji siedział Zelwerowicz, o ile pamiętam, zdałam tylko ja i Feliks Żukowski.
Kiedy poczuła się pani w aktorstwie bezpiecznie?
- Nigdy, wobec każdej roli jestem w tym samym stopniu niepewna i pewna. Najwięcej wyniosłam ze szkoły tańca Janiny Mieczyńskiej. Pani profesor była kongenialna, notabene bardzo złośliwa, swoimi uwagami flaki potrafiła wyrywać.
Grała pani przede wszystkim role komediowe. Nie żałowała pani tych dramatycznych?
- Nie uważałam, że jestem godna tworzyć wybitne postacie w wysoko notowanym teatrze. Niedosytu jednak nie czuję, bo myślę, że granie ról dramatycznych jest łatwiejsze. Świetna literatura robi z aktorów więcej niż scena. Nie pamiętam, żebym się tak śmiała, jak w cyrku Staniewskich w dzieciństwie. Skecz "Pszczółko, daj miodu" budził niepohamowane zawsze reakcje. Nie ma łatwej rozrywki, nie ma złej sztuki. Są tylko rzeczy źle zrobione.
Gdy w małżeństwie spotykają się osobowości - aktorka i sportowy mistrz, ktoś musi ustępować?
- Przeciwnie, zupełnie sobie nie przeszkadzamy. Mój drugi mąż Wojciech Zabłocki jest obdarzony artystycznym instynktem, maluje i pisze. Na moje poczynania patrzy trzeźwo i z tolerancją. W przeciwieństwie do pierwszego męża, który czuł się przytłoczony moją aktywnością i tym, że zarabiałam na dom. Zabłocki przewyższa mnie w sprawach wiedzy i pamięci. Za to w rzeczach przyziemnych ja mu doradzam.
Kiedy aktorka powinna przestać grać?
- Gdy się położy i nie będzie mogła wstać!
Biografia
Alina Janowska ukończyła szkołę tańca, egzamin aktorski zdała eksternistycznie. Debiutowała w łódzkim Teatrze Syrena. Na ekranie wystąpiła m.in. w "Samsonie", "Ślepym torze" i "Powrocie", grała w popularnych serialach: "Wojna domowa", "Czterdziestolatek", "Stawka większa niż życie" i "Złotopolscy".