"Zmierzch" Babla
Na to przedstawienie czekaliśmy niecierpliwie. Izaak Babel ma już swoją legendę w Polsce i chyba obok Hemingwaya nikt pewniej i szybciej nie wszedł w krwiobieg czytelnictwa polskiego, niż autor znakomitych opowiadań o Konnej Armii Budionnego. Mam rzecz jasna, na myśli lata powojenne i pisarzy zagranicznych. Jest rzeczą doprawdy zdumiewająca, jak niezwykła była kariera Babla w naszym kraju. Napawa ona optymizmem i wiarą, często przecież zachwiewaną w wartość i znaczenie literatury. Tym dobitniej, iż Babel zdobył miłość milionów ludzi jakże skromniutkim ilościowo dorobkiem. Wszystko bowiem, co napisał, pomieścić można w przeciętnej grubości tomie. "Jeśli chodzi o milczenie, to mógłbym być wzięty za mistrza tego gatunku" - powiedział na jednym ze zjazdów pisarzy radzieckich. Na swoich kilkuset stronach życiowego dzieła dał jednak świadectwo najwyższej klasy artystycznej, w swój niewielki tomik wpisał przejmujące rozdziały historii ludzkiego losu, przydał im swój własny, wspaniały ton artysty i niezwykłego człowieka.
Znaliśmy jednak Babla przede wszystkim jako prozaika, jako kronikarza rejestrującego egzotykę żydowskich dzielnic Odessy i walki czerwonej kawalerii. Teatr Stary dał nam możność spotkania się z Bablem - dramaturgiem. Na scenę przy placu Szczepańskim wszedł "Zmierzch" w tłumaczeniu Jerzego Pomianowskiego, głównego i zasłużonego orędownika Babla. Przyznam z miejsca, że wolę opowiadania Babla niż jego teatr, lecz ta moja opinia nie jest w najmniejszym stopniu oryginalna. Być może Jerzy Pomianowski, jak wolno mniemać z jego uwag pomieszczonych w programie teatralnym, stawia dramat Babla na jednym planie z jego utworami prozatorskimi. Ja, jeśli można, dostrzegam w "Zmierzchu" ściegi położone ręką zmęczonego majstra krótkiego opowiadania, który sprzeniewierzył się swemu gatunkowi i którego zawiodły nieco siły i temperament pisarski na innym terenie. Oczywiście, instynkt i dłoń artysty zostawiły znaczący zapis, ale brzmi w nim wiele pogłosów specjalisty krótkiej narracji, znakomitego mistrza anegdoty i opowiadacza, który zamierzył przenieść te wartości nowelisty na scenę dramatyczną. Ślady tej adaptacji są widoczne, uwarunkowania swego głównego gatunku wyraźnie się odciskają.
Rzecz jednak jest warta świeczki, sztuka warta sprawdzenia na scenie. Bablowską niezawodną ręką narysowane są charaktery ludzkie, sprawa jakże ważna w materiale teatralnym, saga rodu Krzyków wymalowana została namiętnymi tonami, obejście żydowskiej dzielnicy Odessy naznaczone świetną
egzotyką typów, humoru, zawadiactwa, smętku i mądrości izraelickiej. Ta egzotyka zaś nie jest pretekstem do jakiegoś parafiańskiego zamykania jej we własnych granicach, lecz okazją do zamyślenia się nad zwyczajnością i uniwersalnością że tak powiem, ludzkiego losu, bez względu na to, pod jakim słońcem los ten się rozgrywa. Na tym wlaśnie polega wielkość pisarska Babla, tym się różni od wielu zapomnianych pisarzy, którzy stali się tylko malarzami zewnętrznej powłoki owych egzotycznych gett.
Przedstawienie w Teatrze Starym wyreżyserował Jerzy Jarocki. Wydaje mi się, że osiągnął tak nieodzowny dla tej sztuki klimat dramatu i środowiska, wpisując historię Mendla Krzyka, historię jakże ludzką i powszechną, w pejzaż odeszłych już od nas żydowskich okolic z owymi krwistymi typami furmanów i gangsterów portowego miasta, z nawiedzonymi i pomyleńcami, domowymi filozofami i mądrymi cadykami, rodzajowymi scenkami z knajpy i bożnicy, przetykanymi urzekającym zawodzeniem żydowskiej pieśni. Rzec można, iż spektakl Jarockicgo spełnia nie tylko warunki napisanego przez Babla dramatu, ale jest jeszcze dodatkowo albumem historii obyczajów żydowskich. Ten klimat przedstawienia wywołuje ponadto z naszej świadomości informację zapisaną już przez tragiczną historię wieku dwudziestego, informację o zagładzie Żydów. I wisi nad tym spektaklem welon cichego smętku i zamyślenia, nawet wtedy, gdy "mesje Bojarski" ciska znakomitymi facecjami podawanymi po mistrzowsku przez Kazimierza Fabisiaka.
W "Zmierzchu" bierze udział około trzydziestu aktorów. Myślę, że świetne są przede wszystkim postacie drugoplanowe, zindywidualizowane, ostre w rysunku kreacyjnym, zapadające w pamięci widza. Powiedziałbym, że tym pamiętliwsze im mocniej stojące - by tak rzec - w opozycji do postaci Mendla Krzyka zbudowanej przez Wiktora Sadeckiego. Nazbyt jednostronnie witalnego, dynamicznego i brutalnego. Może jednak, ten kontrapunkt aktorski był właśnie potrzebny dla wygrania tła środowiskowego, może właśnie takie ustawienie roli, dalekie od naszych wyobrażeń o potulnych Żydach, nadało przedstawianiu przenośnię ogólnoludzką, nie środowiskową?
Niech mi wybaczą aktorzy, że nie wymienię całej obsady, przecież muszę odnotować role, które - jak powiedziałem - naznaczyły klimat spektaklu. A więc wypiszmy Marię Bednarską (Nechama), Halinę Kwiatkowską (Dwojra), świetnego Jerzego Nowaka (Arie-Lejb), Celinę Niedźwiecką (Chołodenko), Annę Seniuk (Marusia), Zofię Więcławównę (Madame Popiatnik), Antoniego Pszoniaka (Kantor Cwibak). Obok Sadeckiego wiodące role prowadzili w zasadzie Marek Walczewski i Ryszard Filipski, Filipski był zabawnym i zarazem złowrogim Lowką, Walczewski zaś grał legendarnego Benie Krzyka. Ta legenda widać, a także papierowo napisana postać nie wyszła mu na zdrowie. To jednak nie był Benia Krzyk, który mówił mało, lecz smacznie, a kiedy skończył, chciałoby się, żeby jeszcze coś powiedział.
Urszula Gogulska stworzyła wyborną scenografię, własną, a jednocześnie jak trzeba - bablowską. Muzykę, która tak pięknie zabrzmiała w chwili upadku Mendla Krzyka, przygotował Włodzimierz Szczepanek. Nie trzeba proroka, by przewidzieć, że to przedstawienie będzie chętnie odwiedzane przez publiczność.