Artykuły

Mistrz Holoubek trzymał z Ruchem

Z Katowic GUSTAW HOLOUBEK wyjechał w 1956 roku. Jedni mówią, że zmagający się z chorobą płuc artysta musiał dla swojego dobra porzucić zadymione miasto, inni, że zdecydował czynnik ideologiczny - partia zbyt mocno zaczęła naciskać, by zmienił repertuar. Żądano dzieł o problemach robotnika, a Holoubek chciał poezji. Tak czy inaczej, trafił do Warszawy i został legendą.

Minęło ponad 50 lat, odkąd Gustaw Holoubek opuścił katowicki teatr i przeniósł się do Warszawy. - A ja wciąż pamiętam każde słowo, jakie wypowiedział z tej sceny - mówi aktor Bernard Krawczyk, który był jego uczniem w działającym przy teatrze Studiu Dramatycznym.

Kiedy w 1950 roku Jan Klemens, aktor i wieloletni dyrektor Teatru Zagłębia, zjawił się na pierwszych zajęciach z wiersza prowadzonych w katowickim Studiu Dramatycznym przez Gustawa Holoubka, znał go już z dwóch zagranych na śląskiej scenie spektakli: "Mieszczan" Gorkiego i "Balladyny" Słowackiego. - Nie ulegało wątpliwości, z kim mamy do czynienia - mówi Klemens.

Holoubek przyjechał do Katowic rok wcześniej, dwa lata po ukończeniu studiów w krakowskiej Państwowej Szkole Dramatycznej. Powodów, aby przyjąć śląski angaż, miał aż nadto. Dyrektorem został tu właśnie Władysław Woźnik, jego wykładowca z Krakowa, no i Teatr Śląski był w dobrej kondycji - świetny repertuar i doskonali artyści.

Może Katowice Holoubek miał już wtedy trochę oswojone, bo w Krakowie - też na studiach - poznał dwie znakomite katowiczanki: Aleksandrę Śląską i Danutę Kwiatkowską, swoją późniejszą żonę.

Pierwsze wrażenia z pobytu w mieście nie były korzystne, ale Holoubek został tu siedem lat i zdążył zmienić zdanie. Przyjechał, żeby grać, i grał, m.in.: Pierczychina w "Mieszczanach", Filona w "Balladynie", Oronta w "Mizantropie" Moliera, Łatkę w "Dożywociu" Fredry, króla w "Mazepie" Słowackiego, Fantazego i doktora Ranka w "Domu lalki" Ibsena.

- Potem wielokrotnie mu zarzucano, że "gra Holoubkiem". A on już tutaj udowodnił, że potrafi się przeistaczać. Tylko potem widocznie nie czuł potrzeby, żeby to robić - mówi aktorka Stanisława Łopuszańska.

W Teatrze Śląskim po raz pierwszy spróbował reżyserowania. Już w 1952 roku przygotował inscenizację "Trzydziestu srebrników" Fasta. Potem zrealizował jeszcze m.in. "Fantazego" i "Dom lalki". W 1954 roku został - na dwa sezony - dyrektorem artystycznym katowickiej sceny. Zaprosił wtedy do współpracy m.in. Tadeusza Kantora.

Uczył też w działającym przy teatrze Studiu Dramatycznym. Wzorem swojego nauczyciela prof. Woźnika przekonywał, że w teatrze najważniejsze jest słowo, a zadaniem aktora jest nie przeinaczyć intencji autora słowa i sprawić, by publiczność właściwie je zrozumiała.

Od swoich studentów był niewiele starszy. - Śmieszny, chudy, te uszy odstające. A potem się okazało, że wszyscy w pewnym momencie zaczynamy chodzić lekko pochyleni, ze studia wychodziły "holoubki" - śmieje się Krawczyk. Sprawca zamieszania nie chciał podobno komentować tego swojego cudownego rozmnożenia.

- Pamiętam, siedział kiedyś przy stoliku, obok Wojtek Standełło, który w pewnym momencie właśnie przejął ten Holoubkowy sposób mówienia. W dialogu było ich dwóch. I odniosłem wrażenie, że Holoubek bardzo się starał wtedy nie być Holoubkiem - dodaje Klemens.

Czarowi Holoubka ulegli wszyscy od razu. - Jakby pani go zobaczyła, toby pani padła. Kobiety go uwielbiały, miał piękne oczy, powłóczyste spojrzenie, był bardzo uwodzicielski. Emanowało z niego coś takiego, że wszyscy do niego lgnęli - opowiada Krawczyk.

Lgnęli, ale bez przesady, dystans był. Nie dlatego, że artysta go wymagał. - Tak nas po prostu wychowano, inna mentalność. Jak się wchodziło do teatru, to się czapkowało już od portierni. Znaliśmy się tyle lat, a ja nigdy nie odważyłem się powiedzieć do niego "Gustaw". "Panie Gustawie" - to już było dużo! Zazwyczaj zwracałem się "panie profesorze" - dodaje Krawczyk.

Holoubek miał w Katowicach przyjaciół. Przyjaźnił się z aktorami, muzykami i dziennikarzami Radia Katowice, z którym ściśle współpracował. To z nimi po spektaklach przysiadał w kawiarni Telimena nieopodal teatru albo w kafejce urządzonej pod Małą Sceną przy dzisiejszej ul. Staromiejskiej. Nie na długo. - Był żonaty. Danusia pilnowała, żeby nie uczestniczył w żadnych nocnych spacerach - śmieje się jego uczeń.

Po godzince w kawiarni Holoubek zakładał więc swój zdobiony futerkiem przy kołnierzu płaszcz z gabardyny i ruszał do domu. Mieszkał na szóstym piętrze katowickiego "drapacza chmur" na ul. Żwirki i Wigury. Potem, kiedy przenosił się do Warszawy, załatwił zresztą, żeby mieszkanie po nim dostali jego ulubieni uczniowie i żeby mieli gdzie pomieścić swoje dopiero co założone rodziny. I tak w pięknych, obszernych dyrektorskich pokojach zamieszkali Wojciech Standełło i Bernard Krawczyk. A po nich Kazimierz Kutz.

Bywało jednak, że gabardynowy płaszcz mistrza Holoubka można było zobaczyć w nietypowym, jak by się wydawało, miejscu, bo na trybunie stadionu. Był ogromnym wielbicielem sportu, piłki nożnej w szczególności. Kiedy przyjechał do Katowic, zaczął szukać klubu, któremu mógłby kibicować. "Wybrałem Ruch, bo był przedwojennym klubem z wielką tradycją. Poza tym to prawdziwie śląski klub, a ja bardzo cenię sobie śląską atmosferę. W prawdziwych Ślązakach jest coś takiego, co nie pozwala im zejść poniżej pewnego poziomu, co każe im wykonywać wszystkie zajęcia rzetelnie, podnosić kompetencje i umiejętności. Odkąd pamiętam, taki był też Ruch. Widziałem to na meczach, na które jeździłem do Chorzowa" - wspominał potem Holoubek.

Ślązaków lubił i, jak zapewniają wszyscy, rozumiał. - Wiedział, że chcą teatru, który wykracza poza szarzyznę, która ich otaczała. Potrafił słuchać i takie właśnie spektakle tworzył - opowiada Krystyna Szaraniec, dyrektorka Teatru Śląskiego.

Śląsk stał się też podobno tematem wielu znakomitych anegdot opowiadanych przez Holoubka. Kazimierzowi Kutzowi, z którym się poznał i zaprzyjaźnił w latach 50., opowiadał na przykład o jednym z wyjazdowych występów. Zespół Teatru Śląskiego pędził wtedy żywot wędrowny. Wyposażony w wielki autobus objeżdżał okoliczne miasta i miasteczka, grywając wszędzie, gdzie tylko była jakaś salka.

Na jednym z takich przedstawień dorosła publiczność rozsiadła się na krzesłach z tyłu, do przodu wypychając swoje pociechy.

Sztuka była historyczna, Holoubek we wspaniałym kostiumie recytował wzniosłe kwestie. - A te dzieciaki w pewnym momencie zaczynają szeptem w jego stronę: "Ty ciulu!, Ty ciulu!, Ty ciulu!". Rodzice nie słyszą, bo są dalej, on gra. Był zachwycony, mówił mi potem, że to jest właśnie prawdziwy teatr - opowiada Kutz.

Holoubek chętnie też opowiadał w Warszawie o portierze z katowickiego teatru nazwiskiem Susek - wielkiej legendarnej postaci. - Kiedyś Holoubek siedział w nocy w swoim dyrektorskim gabinecie, kończył jakąś robotę. Susek nie wiedział, pozamykał wszystkie pokoje, gabinet dyrektora też, i zszedł na dół. Za chwilę dzwoni telefon: "Panie Susek, tu mówi Holoubek, pan mnie zamknął". "Co? Holoubek już dawno poszedł do domu! Już go nie ma". No i nie mogli się dogadać - śmieje się Krawczyk.

Z Katowic Holoubek wyjechał w 1956 roku. Jedni mówią, że zmagający się z chorobą płuc artysta musiał dla swojego dobra porzucić zadymione miasto, inni, że zdecydował czynnik ideologiczny - partia zbyt mocno zaczęła naciskać, by zmienił repertuar. Żądano dzieł o problemach robotnika, a Holoubek chciał poezji. Tak czy inaczej, trafił do Warszawy i został legendą.

Potem wielokrotnie wracał jednak na Śląsk ze swoimi spektaklami. Ostatni raz Katowice odwiedził w styczniu zeszłego roku, gdy zainaugurował cykl spotkań z artystami z okazji 100-lecia teatru. Zachwycił wszystkich, bo choć już bardzo schorowany, na scenie odzyskiwał pełnię energii. Wzruszył, bo teatr był wtedy na etapie wybierania kierownika artystycznego, a Holoubek bardzo się interesował, kto zostanie jego kolejnym następcą. - Przestrzegał, że dobrze by było, żeby nie był to jakiś szalony eksperymentator, bo taki Ślązakom się nie spodoba - mówi Szaraniec.

Holoubkowi udało się też przerazić swoich katowickich przyjaciół. Jak przez większość życia, mimo problemów z płucami, odpalał papierosa od papierosa. Potem, już po spotkaniu w teatrze, tuż przed północą oświadczył, że ma straszną ochotę na fasolkę po bretońsku. Mistrzowi się nie odmawia, więc pracownicy teatru ruszyli na poszukiwania. Znaleźli. Mistrz zjadł.

Krawczyk: - To był facet, który zawsze żył pełnią życia. Wierzył, że będzie żył wiecznie. Miał wszystko: talent, mądrość, dobroć. W jednym człowieku skumulowało się to wszystko, co składa się na człowieczeństwo. Przez siedem lat patrzyłem na niego codziennie, jako uczeń, jako aktor i jako widz, i część Holoubka już zawsze będzie we mnie trwała. A w tej chwili jest wyrwa, pustka.

Na zdjęciu: Gustaw Holoubek jako król Jan Kazimierz w "Mazepie" w reż. Romana Zawistowskiego w Teatrze Śląskim w Katowicach, 1953 r., na obrazie Mieczysława Sernina, 1954 r.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji