Artykuły

Oczy bez powiek

"Antygona" w reż. Bogdana Cioska na Scenie dla dorosłych Teatru Groteska w Krakowie. Pisze Paweł Głowacki w Dzienniku Polskim.

Manekin - spaprany człowiek. Manekin - nieudany trup. Manekin - zgrywa się, że jest, a w istocie tam, gdzie jest, jedynie coś niby-człekokształtna pustka sterczy. Brak niemy, czyjaś kolosalna nieobecność o szklanych oczach i ciele z tworzyw sztucznych. Nie ruszy się o własnych siłach, nie wstanie, nie siądzie, nie położy się, kroku nie zrobi bez wsparcia cudzych rąk. Robaki go nie tkną. Rozkłada się tak długo, że dla człowieka to wieczność cała. Grób? Zbędny. Wystarczy mu samo powietrze.

Leżą tak. Leżą bez powiek. Szklany wzrok wbity w niebo. Dziewięć, dwanaście, może tylko siedem. W teatrze Groteska, na scenie pod kopułą, przykryte powietrzem. Niech będzie tuzin. Tuzin manekinów barwy kurzu, między nimi garść ludzi w szatach z popiołu i słowa Sofoklesa, co za chwilę brzdękną. W wyreżyserowanej przez Bogdana Cioska "Antygonie" nie ma nic więcej. Jeszcze tylko światło, ale biedne, bojaźliwe. I muzyka - daleki mruk. Kim są ci w szatach z popiołu? Kim są, że tak lekko i bez lęku każą manekinom udanie zmartwychwstać, unoszą je, nakazują stać, biegać po powietrzu, zamierać w pół gestu, przez chwilę udawać życie? Kim są, że tu, na placu poniewierki nieudanych trupów sobie i szklanym oczom bez powiek wyrecytują ciemne losy Kreona, Antygony, Eurydyki, Hajmona i Ismeny, opowiedzą o pośmiertnej poniewierce udanego trupa Polinika?

Mają w sobie trochę z Brechtowskiej Matki Courage, markietanki, żerującej na resztkach wojny, i wiele, bardzo wiele z niezapomnianych Osmędeuszy Mirona Białoszewskiego, z tej przycmentarnej nędzy, wegetującej przy bramach wiodących do alei mogił, handlujących żałobnymi kwiatami, zniczami, szarfami i całą resztą funeralnej elegancji, dającej żywym złudę szlachetnego szacunku dla zmarłych. Tu, w cieniu lekko uchylonych, monstrualnych wrót Teb, wyszeptają, wywrzeszczą historię sprzeczności, z której nie było dobrego wyjścia. Odwieczna opowieść: wysoko - bogowie, na dole - piach, pomiędzy - trzy trupy, bezradnie opuszczone ręce Kreona i ciemności, które zdają się nie mieć końca. Który to już raz Osmędeusze Cioska snują sobie wzajem "Antygonę" Sofoklesa? I po co, skoro znają ją na wylot, do najdalszego dna? Czyżby wciąż jeszcze, gdzieś w zakamarkach głów dobrze wiedzących, że nie będzie żadnego ocalenia - jakieś złudzenia dyszą cicho?

Nie będzie żadnego Kreona. Nie będzie ani Antygony, ani Ismeny, ani chóru starców tebańskich, ani Tejrezjasza, ani Hajmona, ani Eurydyki, ani Strażnika. Kreonem będzie ten Osmędeusz, który podejmie frazy Kreona. Stary Osmędeusz, łysy już, siwiejący, chyba najmniejszy ze wszystkich, o głosie ostrym niczym tafle stłuczonego szkła. Dziś on jest Kreonem (Włodzimierz Jasiński), on jest słowami Kreona, a Antygoną, słowami Antygony jest ta niewiasta o twarzy pysznego, egzotycznego ptaka (Maja Kubacka). I tak ze wszystkimi. Dziś przez chwilę są, kim nie są - a jutro? To samo, znów będą, kim nie są, ale kto jutro będzie kim? Kto będzie Kreonem, który się do Bogów odwróci plecami? Kto jako Antygona pozwoli piaskowi zsunąć się między palcami na trupa brata? Jedno wiadomo: ktoś z pewnością.

Tak, jutro na pewno ktoś będzie Kreonem, Antygoną, Ismeną, Eurydyką, Hajmonem, Tejrezjaszem i Strażnikiem, bo sednem opowieści naprawdę wielkich, ich potworną, piękną naturą jest to, że wracają, uporczywie, bezlitośnie, psio. Właśnie to wydaje się tkwić w centrum "Antygony" Cioska. Jakby rzekł wielki ślepiec z ulicy Maipu w Buenos Aires: upiorna wierność starej opowieści, którą przez resztę dni, jakie nam zostały, będziemy snuć wciąż od nowa.

Więc snują ją. Osmędeusze, w szatach z popiołu wolno marniejący gdzieś na granicy cmentarza i miasta, wśród manekinów, co są niczym lodowate memento o dwunastu twardych twarzach barwy kurzu, wśród tych dwunastu rzeźb martwoty - raz jeszcze wyrecytują rzecz o wodzu, który zdławił prawa bogów i zakazał grzebania ciała rycerza, o siostrze rycerza, która jednak sięgnęła po piach, o jej samotnym umieraniu, o śmierci jej kochanka i śmierci jego matki, o całej tej rozpaczy ciemnościami naznaczonego rodu Labdakidów, rozpaczy nie do ominięcia, której nie dało się nie przyjąć.

Mówią. Przez niecałą godzinę garść ludzi szarych, anonimowych, żadnych, mówi sobie to, co już dawno zostało powiedziane. W innej opowieści Sofoklesa, w "Królu Edypie", chór szepcze: "O śmiertelnych pokolenia!/ Życie wasze to cień cienia". Osmędeusze Cioska - cienie cieni. I cienie cieni mówią, z ust do ust sobie podają napisane ciemności Sofoklesa. Nie mają za plecami żadnej współczesności - żadnych Internetów, rozgłośni toruńskich, laptopów, laserów, ekranów kinowych, paczek narkotyków ani też świeżych, oczywiście bardzo w nowoczesności zagubionych, polskich pokoleń, czekających na sceniczne nagłośnienie. Nie. Nic mają za plecami - manekiny spoza czasu. Jeśli kto woli - z każdego czasu. Manekin jest wieczny.

Gadają, gadają, gadają cienie cieni... Powtarzają cudzy los. Cudzy los w ustach swych obracają w los - ich własny. Gadają, ja zaś w finale nie mogę nie powiedzieć, że poza Jasińskim i Kubacką Sofokles często gęsto przerasta gardła aktorów - stacza się w rapsodyczny papier. Z drugiej strony - jakim głupawym cudem żądać od Osmędeuszy maestrii Gustawa Holoubka? No, jakim?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji