Banał goni banał, czyli jak żyją aktorzy prowincjonalni
"Zaśnij teraz w ogniu" w reż. Przemysława Wojcieszka z Teatru Polskiego we Wrocławiu na XVIII Warszawskich Spotkaniach Teatralnych. Pisze Agnieszka Rataj w Życiu Warszawy.
"Zaśnij teraz w ogniu" nie jest najszczęśliwszym tytułem dla realizacji Przemysława Wojcieszka. Spektakl rzeczywiście usypia.
Pierwsza para - Zbigniew (Wiesław Cichy) i Ewa (Halina Rasiakówna). Tuzy sceny na prowincji, na której - porzuciwszy ambicje - osiedli na wygodnych etatach. "Przeżyłem kilku kolejnych dyrektorów tego teatru, bo to dla mnie przychodzą tu ludzie" - stwierdza w pewnym momencie Zbigniew. Nudę zabijają, zdradzając się na prawo i lewo.
Druga para: Ola (Anna Ilczuk) i Michał (Mirosław Haniszewski). Dopiero skończyli szkołę teatralną, mają cały czas nadzieję na "spełnienie się" na uznanych warszawskich scenach, u Warlikowskiego i Jarzyny. Ale rzeczywistość zmusza ich do zmiany wartości. Ola chodzi na castingi do głupawych seriali, namawia też do tego Michała. Pojawia się też perspektywa dziecka.
Odbiciem Oli i Michała za parę lat jest kolejna para aktorska: Robert (Marcin Czarnik) i Dorota (Paulina Chapko). Ona jeszcze studiuje, ale już mają potomka, więc Robert musi również chałturzyć w serialach.Ot, życie kolejny raz odbija się w teatrze Wojcieszka - chciałoby się powiedzieć. Przed nami następna odsłona opowieści o współczesnych młodych ludziach zmuszonych do dokonywania trudnych wyborów.
O ile jednak "Made in Poland" i "Darkroom" potrafiły zaczarować widzów pewną naiwnością i prostotą historii, o tyle przy ostatnich realizacjach Wojcieszka rośnie poczucie, że oto reżyser zaczyna zjadać własny ogon. Naiwność i prostota zaczynają sięgać poziomu telenoweli, zwykli ludzie - tak chętnie przez niego opisywani - stają się wyłącznie papierowymi postaciami, które nie odkrywają przed widzami niczego nowego.
W "Zaśnij teraz w ogniu" dostajemy więc garść banałów o środowisku aktorskim, które puszcza się na wszystkie strony i stanowczo za dużo pije. W przerwach między kolejnymi chałturami wygłasza zaś niebywale głębokie myśli na temat misji teatru i wzruszenia, jakie chce nieść widzom.
Do tego pojawia się wątek nienawiści między matką a córką i kilka żartów na temat Jarzyny i Warlikowskiego, które niezawodnie rozbawiają widzów. Sklecona z tego całość utopiona jest w szekspirowskim sosie. Powstaje, niestety, danie niestrawne, długie i dość pretensjonalne. Nie ratuje go nawet rzeczywiście zabawne, ironiczne zakończenie - monolog rodem z tragedii Szekspira.