Artykuły

Na scenie jestem u siebie

- Odbierając nagrodę, pomyślałam, że takie chwile rzadko się chyba w życiu zdarzają i dlatego trzeba się nimi cieszyć. Mam poczucie harmonii, robienia czegoś wartościowego, co sprawia, że jestem szczęśliwa - mówi WIOLETTA BIAŁK, solistka Gliwickiego Teatru Muzycznego.

31 marca otrzymała Złotą Maskę - najważniejszą nagrodę teatralną przyznawaną w naszym regionie (w kategorii rola wokalno-aktorska). Czy lubi grane przez siebie bohaterki i jak przygotowuje się do nowych ról?

**********

W ostatnim dniu marca w Gliwickim Teatrze Muzycznym zostały wręczone Złote Maski - najważniejsze nagrody teatralne przyznawane w naszym regionie. Otrzymali je nie tylko twórcy ze Śląska, ale też z Opolszczyzny. Przyznali je marszałkowie obydwu województw. Laureatów wyłoniło jury, w skład którego weszli przedstawiciele urzędów marszałkowskich oraz krytycy teatralni. W tym roku nagrodą specjalną uhonorowano Elenę Bogdanovich za choreografię do gliwickiego spektaklu "Ragtime". W kategorii rola wokalno-aktorska Złotą Maskę dostała solistka gliwickiego teatru, Wioletta Białk. W ten sposób nagrodzono ją za dwie role: Kitty Aleksandrowny Szczerbackiej w dramacie muzycznym "Anna Karenina" zrealizowanym w Gliwickim Teatrze Muzycznym (w reżyserii Józefa Opalskiego) oraz Lucy Harris w musicalu "Jekyll and Hyde" z Teatru Rozrywki w Chorzowie (w reżyserii Michała Znanieckiego). Oto, co powiedziała nam po odebraniu Złotej Maski.

Czy ta nagroda ma dla pani jakieś szczególne znaczenie?

- To pierwsza branżowa nagroda, jaką dostałam. Dopiero teraz powoli dociera do mnie fakt, że w ogóle zostałam nagrodzona. Gdybym siedziała podczas uroczystości na widowni,to z pewnością bardziej bym to wszystko przeżywała. A ja po prostu podczas gali występowałam na scenie. Kiedy dwa lata temu nominowano mnie do Złotej Maski w tej samej kategorii za rolę w "42 ulicy", byłam na widowni i odczuwałam ogromne napięcie.

Jak przebiegała praca nad nagrodzonymi rolami?

- Pracowałam z bardzo dobrymi reżyserami - Józefem Opalskim w Gliwicach i Michałem Znanieckim w Chorzowie. W chorzowskim musicalu istotne było przede wszystkim stworzenie atrakcyjnego widowiska. Musiałam skupić się na śpiewaniu, bo dużo działo się w warstwie muzycznej. W gliwickim dramacie muzycznym ważniejsze było natomiast zbudowanie samej postaci z wykorzystaniem tekstu. W obydwu przypadkach - w musicalu i dramacie muzycznym - kreując rolę, byłam bliżej prawdy niż w przypadku operetki. Oczywiście w każdym gatunku teatralnym jest jakaś konwencja, są jakieś ramy ograniczające możliwości przekazu. Muszę się z tym pogodzić, ale - jeżeli to możliwe - staram się wnosić do roli jak najwięcej szczerości.

Czy obydwie bohaterki są pani równie bliskie?

- Bardzo polubiłam i Kitty, i Lucy. Chyba jednak bardziej Kitty. Jest w niej więcej subtelności. W "Annie Kareninie" mamy mało tekstów, sceny są krótkie, ale przez całe przedstawienie ta postać się rozwija. Jest pokazana w różnym wieku - jako nastolatka i jako zamężna kobieta. Lucy tak bardzo się nie zmienia, a raczej uczestniczy w różnych zdarzeniach. Grając Kitty, poczułam tę samą przyjemność, co na studiach, gdy występowałam w "Trzech siostrach" Czechowa. Miałam możliwość powiedzenia paru niezwykłych kwestii, a Józef Opalski mnie nie poganiał. To oznacza, że była i cisza, i pauza. Momentami nic się nie działo, a były w tym emocje. I to lubię w "Kareninie" do dzisiaj.

Cofnijmy się na chwilę w przeszłość. Kiedy postanowiła pani zostać artystką?

- Zawsze myślałam o śpiewaniu, ale długo nie przypuszczałam, że będzie to związane z pracą w teatrze. Gdy miałam kilka lat, mikrofonem był dezodorant lub chochelka, a widzami - koleżanki mojej mamy. Potem dostrzegłam, że śpiewając, potrafię przekazać pewne emocje, a ludziom to się podoba. Planowałam, że gdy dorosnę, to nadal będę śpiewać, ale równocześnie zdobędę inny zawód. Byłam chyba rozsądniejsza. Chciałam zostać archeologiem, farmaceutką, kwiaciarką, a potem - gdy nadeszła piękna i słoneczna jesień - panią sprzątającą liście. Fascynacja muzyką zawiodła mnie jednak na studia do katowickiej Akademii Muzycznej.

I wtedy zamarzyła pani o teatrze?

- Jeszcze nie. Na studiach nie śpiewałam ani oper, ani operetek. Bardzo lubiłam muzykę dawną i kameralną. To był mój klimat. W takim repertuarze - ze względu na predyspozycje głosowe - dobrze się czułam. O teatrze zaczęłam myśleć podczas zajęć z aktorstwa, które prowadził prof. Jerzy Głybin. Dzięki niemu poczułam, że wcielanie się w różne postacie na scenie to jest to, co chcę robić. Zrozumiałam, że teatr to mój świat i że mogę się w nim odnaleźć.

Czy szkoła dała pani solidne przygotowanie do zawodu?

- W Akademii Muzycznej wiele się nauczyłam w dziedzinie śpiewu i aktorstwa. Najważniejsze jest jednak doświadczenie, które samemu zdobywa się w pracy. Podczas moich pierwszych publicznych występów - jeszcze w czasie studiów - wchodząc na scenę, myślałam tylko o tym, żeby szybko skończyć śpiewać i zejść. Gdy na pierwszym roku występowałam w chórze Opery Śląskiej i stałam w piątym rzędzie, miałam irracjonalne wrażenie, że wszyscy patrzą tylko na mnie. Starałam się więc ze wszystkich sił obserwować to, co dzieje się wokół mnie i ogromnie przeżywałam emocje bohaterów.

Była pani chyba wtedy wobec siebie bardzo krytyczna?

- Tak. Analizowałam każdy błąd. Teraz, gdy gram pięć dni w tygodniu i w dodatku za każdym razem inną rolę, nie skupiam się już tylko na błędach, ale staram się iść do przodu. Dzięki temu wciąż uczę się nowych rzeczy. Kiedy zaczynałam występować, czułam ogromną adrenalinę. Wiedziałam, że naprzeciwko siedzą widzowie i wciąż o nich myślałam. Cała się spinałam, byłam bardzo skoncentrowana. Teraz na scenie jestem już u siebie, ze wszystkimi radościami i smutkami, jakie to przynosi.

W jaki sposób trafiła pani do Gliwickiego Teatru Muzycznego?

- Przyjeżdżałam na przesłuchania. Nawet kilka razy. I jak to zwykle w takich przypadkach bywa, słyszałam, że to i tamto trzeba poprawić. I za każdym razem - czemu się teraz nie dziwię - musiałam tańczyć. Mam pewne predyspozycje taneczne, ale nie kończyłam żadnych kursów, ani szkoły baletowej. Jadąc na ostatnie przesłuchanie pomyślałam, że jak jeszcze raz każą mi zatańczyć, to po prostu się na to nie zgodzę. I wtedy zostałam przyjęta! Tak to zapamiętałam. Równolegle przeszłam też kwalifikacje do bytomskiej opery. Zostałam jednak w Gliwicach i myślę, że dobrze się stało. To moja pierwsza stała praca po studiach. Mam tu możliwość grania w bardzo różnorodnym repertuarze.

Od czego zaczyna pani przygotowania do pracy nad nowymi rolami?

- Zawsze od muzyki, nigdy od scenariusza. Najpierw dowiaduję się, o co ogólnie chodzi w danym utworze i w którym miejscu akcji pojawiają się piosenki. Potem śpiewam, śpiewam i śpiewam. Wyobrażam sobie na przykład, co się ma przydarzyć mojej bohaterce, jaka to może być osoba, z jakiego środowiska się wywodzi i jakie emocje przeżywa. Głęboko się nad tym wszystkim zastanawiam. Potem, podczas prób na scenie, dochodzą nowe elementy, m.in. relacje z innymi bohaterami. Czasami zmienia się moje wyobrażenie o roli, a kiedy indziej kontynuuję poszukiwania w tym samym kierunku. Zwykle przychodzę do reżyserów z pomysłami na interpretację. Różnie reagują na moje propozycje, ale często je akceptują. Dopiero kiedy przeanalizuję rolę i mam pewne skojarzenia związane z wypowiadanymi kwestiami, uczę się tekstu. Tak jest łatwiej.

Czy w jakiś sposób utożsamia się pani ze swoimi bohaterkami?

- Momentami zdarza się, że świat sceniczny całkowicie mnie pochłania. Przypominają mi się opowieści moich kolegów, z którymi gram w musicalu "Ragtime". Mówią, że kiedy wychodzę ubrana w kostium matki, to przed spektaklem można się ze mną porozumieć. Natomiast gdy gram w przedstawieniu Sarę, to w ogóle nie można się ze mną dogadać. To wiąże się z charakterem postaci - jedna jest stateczna, druga dzika. Tak jak wielu innych aktorów, ubierając kostium, zaczynam się przygotowywać do występu.

Jakie są pani teatralne marzenia?

- Chciałabym pracować w różnych teatrach, z różnymi twórcami. To daje poczucie świeżości i otwiera człowieka na świat. Bardzo lubię musicale i zawsze marzyłam o zagraniu Christine w "Upiorze w operze" oraz Marii w "West Side Story". To wielkie artystyczne wyzwania.

Czy muzyka wypełnia całe pani życie?

- Poza muzyką nie mam innych wielkich pasji. Moja praca jest wystarczająco fascynująca.

***********

Wioletta Białk

Ukończyła z wyróżnieniem Akademię Muzyczną w Katowicach (wydział wokalno-aktorski). Była stypendystką ministra kultury i sztuki oraz miasta Chorzów. W czasie studiów rozpoczęła współpracę z Operą Śląską (Kopciuszek w "Zaczarowanym balu" K. Gaertner). Jest solistką Gliwickiego Teatru Muzycznego (sopran). Współpracuje z Operą Śląską (Bronisława w "Studencie żebraku" K. Millöckera), Filharmonią Śląską i z Zespołem Śpiewaków Miasta Katowice "Camerata Silesia". Koncertuje w kraju i za granicą. Wykonuje muzykę oratoryjną, kantatową, kameralną i estradową. W 2004 roku zaśpiewała główną partię Enitharmon w prapremierze opery Stanisława Krupowicza "Europa" w ramach Warszawskiej Jesieni 2004. Od 2005 r. występuje jako Despina w "Cosi fan tutte" Mozarta w reżyserii Grzegorza Jarzyny w Teatrze Wielkim w Poznaniu. W Gliwickim Teatrze Muzycznym wciela się w takie role, jak Pepi w "Wiedeńskiej krwi" i Adela w "Zemście nietoperza", Irena Molloy w "Hello, Dolly!", Maggie w farsie "Dajcie mi tenora", Bessie w "Kwiecie Hawaii", Dorothy Brock w "42 ulicy", Kitty Aleksandrowna Szczerbacka w "Annie Kareninie", Sarah i Matka w musicalu "Ragtime". Występuje także w koncertach "Wiedeń moich marzeń" oraz "Batuta, frak i elegancja". Jest laureatką Nagrody Artystycznej Dyrektora GTM za sezon 2004/2005.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji