Artykuły

Starcie z nieuniknionym Gombrowiczem

"Ferdydurke, czyli czas nieuniknionego mordu" w reż. Wojciecha Kościelniaka w Teatrze im. Bogusławskiego w Kaliszu. Pisze Robert Kordes w Życiu Kalisza.

Są w tym spektaklu momenty świetne. Niezła jest koncepcja całości. Zawodzi niestety muzyka, która miała stanowić największą atrakcję i okrasę kaliskiej inscenizacji fragmentów "Ferdydurke".

Wziąć z Gombrowiczowskiej powieści tylko to, co dotyczy szkoły, przerobić to na język piosenkowych kupletów, puścić fabułę w ruch przy pomocy układów tanecznych, a jako spoiwa użyć muzyki. Tak, najkrócej rzecz ujmując, przedstawiał się pomysł Wojciecha Kościelniaka na "Ferdydurke, czyli czas nieuniknionego mordu". I był to pomysł równie dobry, jak kilka innych, które już w przeszłości miewano na "rozgryzienie" Gombrowicza. Świetny jest np. chór ciotek (plus za charakteryzację). Dobre słowo Katarzynie Adamczyk należy się również za kostiumy dla odtwórców pozostałych ról. Kapitalną scenę oglądamy w wykonaniu Dymitra Hołówki jako nauczyciela polskiego - Bladaczki ("Słowacki wielkim poetą był"). Twórcy spektaklu nie przegapili też tak ważnego dla "Ferdydurke" momentu, jakim jest pojedynek na miny pomiędzy Miętusem-Miętalskim (Zbigniew Antoniewicz) a Syfo-nem-Pylaszczkiewiczem (Szymon Mysłakowski). Obie te role w wykonaniu kaliskich aktorów zasługują na pełnię uznania choć w pojedynku na miny wyraźnie lepszy jest Syfon-Mysłakowski. Kolejny plus należy się Grzegorzowi Policińskiemu za scenografię. Jednak na tym superlatywy się kończą. Niezłe są jeszcze sceny zbiorowe z udziałem uczniów - kolegów Józia.

Teraz już jednak należy przejść do minusów, a przede wszystkim jednego - długiego jak pas startowy. Nie każdy aktor powinien śpiewać, a jest nawet tak, że śpiewać powinni tylko nieliczni. Nic na to nie poradzimy, bo Bozia albo daje komuś głos muzyczny, albo nie, i jest niewrażliwa na zalecenia aby dawać go akurat aktorom jako osobom szczególnie uprzywilejowanym. Za to często naraża ich na pokusę grzechu pychy. Aktor myśli sobie: skoro tak dobrze panuję nad głosem, mam świetną dykcję i za sobą długie godziny ćwiczeń, a do tego bez trudu przechodzę od szeptu do krzyku i z powrotem, to mogę również śpiewać, i na pewno będę to robił lepiej niż zwykły, niewyszkolony śmiertelnik. Nic bardziej mylnego, o czym, niestety, nieraz przekonywał wrocławski Przegląd Piosenki Aktorskiej (w którym reżyser Wojciech Kościelniak kilkakrotnie miał współudział). Aktorzy mają prawo do słabości i nawet do grzechu pychy, ale nad nimi są jeszcze reżyser, kompozytor i akustyk. I to właśnie oni się nie popisali. Śpiew w tym spektaklu jest przede wszystkim za głośny. Zagłusza podkłady i sam siebie czyni niezrozumiałym, bo

Chór ciotek - jedna z ciekawszych scen spektaklu takimi stają się słowa które przeistaczają się w ryk. To błąd dość łatwy do skorygowania. Być może dotyczył on tylko premiery, a po niej już będzie dobrze. To samo można powiedzieć o synchronizacji poszczególnych wokali czy raczej o kłopotach z tą synchronizacją Być może za miesiąc z okładem, gdy "Ferdydurke" pokazana zostanie w konkursie Kaliskich Spotkań Teatralnych, ciotki śpiewały już będą równo i wszyscy inni też. Zobaczymy i posłuchamy. Do tego czasu na pewno nie zmieni się jednak muzyką bo ta jest już skomponowaną zinstrumentalizowana i wyuczona przez wykonawców. I w tym tkwi chyba największa słabość (choć nie musi to być słabość festiwalową bo tam oceniana jest tylko gra aktorska). Na konferencji prasowej przed premierą kompozytor Piotr Dziubek deklarował stylistyczną różnorodność swych dźwiękowych propozycji do tego spektaklu. Nie ma żadnej różnorodności. Jest gra na jedno kopyto i monotonia jednakowo skandowanych tekstów. Kompozytor mówił również, że będzie zadowolony, jeśli widzom wychodzącym ze spektaklu będą jeszcze dźwięczały w uszach piosenki, które usłyszeli ze sceny. Tym samym puszczał do nas oko, że oto udało mu się ułożyć przynajmniej parę chwytliwych melodii. Niestety, nic nie dźwięczy, bo żadne nuty nie układają się w sekwencje na tyle charakterystyczne i atrakcyjne, by wyróżniało je to z dźwiękowego tła. Te niewesołe refleksje po wyjściu z przedstawienia towarzyszyły chyba nie tylko mnie. A przecież muzyka w teatrze, nawet zwykła piosenką może być potężną siłą która działa nie tylko na emocje, ale też dodaje znaczeń i współtworzy całe dzieło. W tym przypadku, niestety, nie wykorzystano szans tkwiących we wstępnej koncepcji, jednocześnie nie udało się wyminąć mielizn. Czy winić za to marynarzy? A gdzie byli sternik i kapitan?

Jeśli jednak spojrzeć na kaliski spektakl szerzej, wypadnie uznać go za udany. Kilka ról jest na tyle dobrych, że nie będą one bez szans w majowym konkursie. Podstawowe Gombrowiczowskie zagadnienia jak gęba, pupa, forma, bezformie, dojrzałość czy niedojrzałość, udało się rozegrać przejrzyście, a nawet z pewnym wdziękiem. Ma to przy okazji pewien walor edukacyjny, co nie jest bez znaczenia w sytuacji, gdy dużą część publiczności na rym przedstawieniu stanowiła będzie i już stanowi młodzież szkolna.

A skoro i akcja rozgrywa się w szkole, to ja na koniec zachowam się jak belfer: Cztery z plusem. A byłaby piątka, gdyby nie muzyka. Muzyczne zmagania z Gombrowiczem wygrał Gombrowicz. I to jest, mimo wszystko, dobra wiadomość.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji