Całość po premierze
Opis sporządzony został na podstawie przedstawień z dni, 23, 24 i 26 października 1975; były to przedstawienia trzynaste, czternaste i szesnaste. Oczywiście, opis próbujący ukazać całość widowiska jest mniej szczegółowy niż zapis obrazów I i III, dokonany przez Hannę Prażmo-Bobecką: raz - z braku miejsca, dwa - wskutek dalej posuniętej selekcji szczegółów. Nie znaczy to jednak, że wszystkie rzeczy zaobserwowane przez Prażmo-Bobecką, a nie potwierdzone przez mój tekst zniknęły ze spektaklu po premierze. Ale pewne rozbieżności istnieją. Przede wszystkim z widowni nie wszystkie działania sceniczne są uchwytne: w obrazie I na przykład tego, co w zapisie rozgrywa się między przekupniami, w ogóle nie widać na ciemnawej scenie. Również kiedy Bajan roztacząjąc wizję wesela, zaczyna w rozmowie z Prisypkinem skandować: "gorzko! gorzko" - nie dostrzegłam w tym żadnej zapowiedzi zagrożenia. Zmieniła się scena z rozbrajaniem jednego z gości przez Asystentkę w obrazie III: widziałam ją w dwóch wersjach, co sygnalizuję w opisie. Ani razu nie udało mi się też zaobserwować, co właściwie Bajan chowa w doniczce: rekwizyt nie jest eksponowany i o tym, że jest to rewolwer, wiem tylko z zapisu Prażmo-Bobeckiej.
CZĘŚĆ I
Scena obrotowa podzielona jest na cztery segmenty. We środku kopuły cerkwi, bliżej obwodu koła cztery konstrukcje metalowe sięgające do samej góry: rusztowania, markujące plac budowy. Na rusztowaniach czerwone flagi. W wycinkach koła sceny, wyznaczonych przez rusztowania po bokach i cerkiew w głębi, umieszczono dekoracje do poszczególnych obrazów.
Bezpośrednio po podniesieniu kurtyny tego wszystkiego jeszcze nie widać: w mroku błyszczy tylko światło palnika acetylenowego ma lewym rusztowaniu. Gdy scena się trochę rozjaśnia, ukazuje się wystawa uniwermagu: para manekinów w waciakach, ze ślubnymi akcesoriami (welon, wiązanka, czerwony kwiat przy waciaku), słabo oświetlona łukiem kolorowych żaróweczek. Po bokach przestrzeń gry ograniczają parkany. Kilka szarych postaci zgromadzonych wokół słabo żarzących się ulicznych piecyków, przy lewym piecyku ktoś trzyma kij z balonikami. Przez chwilę pada śnieg.
Na rusztowaniu robotnik z palnikiem i wartownik z karabinem. Robotnik znika na jakiś czas, wartownik pozostaje przez całą scenę.
Postacie poruszają się powoli, pokasłują, rozdmuchują płomień w piecykach. Odwrócony plecami skrzypek gra smętnie "Bubliczki", w melodię wplata się pisk powietrza wypuszczanego z balonika.
Trwa to dość długo. Wreszcie, również wolno, nadchodzą następni przekupnie: kobieta we wciętym, ciemnym płaszczu, z zawieszonym na ramieniu pękiem biustonoszy, wysoki mężczyzna w czerni, potem inni. Pojawiają się i potencjalni klienci: młoda para w waciakach. Dopiero wtedy padają pierwsze słowa: handlarze reklamują towary. Nie jest to jednak naśladowanie rzeczywistego targu: kwestie są wygłaszane cicho, lękliwie, bez przekonania. Dopiero potem, w miarę jak scena się zapełnia, handlarze nabierają więcej pewności. Mówią głośniej, pojawiają się też akcenty barwne: kwiaciasta spódnica sprzedawczyni jabłek, kolorowe abażury, a potem kolorowe flakoniki perfum, które handlarka (zresztą mężczyzna) nosi w kieszeniach pod fartuchem.
Z prawej strony zatrzymuje się czerwony samochód z paniami Renesans i resztą NEPowskiego towarzystwa. Teraz scena staje się jasna i barwna: Elzewira cała na różowo, Rozalia Pawłowna - olbrzymia (mężczyzna), z krzykliwym makijażem i w futrze, Prisypkin wprawdzie w waciaku, ale w kolorowym szaliku i rudo-pomarańczowej peruce, Bajan w kraciastych spodniach, jego Asystentka (rola niema, wprowadzona przez reżysera) w czerwonym berecie. Szary tłum handlarzy napiera na przybyłych, ale jeszcze dość niezdecydowanie, ciągle z lękiem. Rozalia Pawłowna przechodzi wśród przekupniów, wącha śledzie; przez ten czas Prisypkin, stojący w samochodzie, zainteresował się kolorowymi biustonoszami. Kwestię "Jakie arystokratyczne czepeczki" wypowiada z różowym biustonoszem ma głowie. Te słowa, i następne, wygłasza wolno, nawet niezbyt głośno - i kiedy mówi, wszyscy wokół milkną: to on tu rządzi. Madame Renesans wyrwała się ze sprostowaniem, ale zaraz ucichła; to samo powtórzy się potem, przy absurdalnych zakupach przyszłego zięcia. Nieśmiałe protesty Rozalii Pawłowny zagaduje szybko Bajan, ale przede wszystkim ucina je sam Prisypkin: "Dom mój musi we wszystko opływać". Jest to jedyne zdanie w tej scenie wypowiadane naprawdę dobitnie, bo nawet targowanie się pani Renesans z handlarzem śledzi odbywa się półgłosem: nie tyle to targi, ile markotne zrzędzenie.
Prisypkin wysiadł już z samochodu, ciężki, niedźwiedziowaty spaceruje wśród handlarzy. Równocześnie odbywa się przy samochodzie pantomima Asystentki: sylwetka jak z żurnala z końca lat dwudziestych, pozy wzgardliwe lub wyżywiające, czasem drażni się z Elzewirą, która nie opuszcza samochodu. Tymczasem Prisypkin po lewej robi zakupy: bez, wyboru, z lekceważeniem: "Jestem człowiekiem od wielkich zagadnień... Mnie interesuje szafa z lustrem...". Zatrzymuje się przy lewym piecyku, Bajan, roztacza przed nim wizję wesela, Prisypkin nie bardzo nadąża za gadaniną Bajana, ale też się nią właściwie niezbyt interesuje, przerywa z pogardą, cały nadęty własną ważnością.
Tego stanu nie zakłóca nawet pojawienie się Zoi: w kożuszku i chustce na głowie, z książkami pod pachą, najpierw rozbawiona słucha terkotania Bajana, potem nagle orientuje się, że sprawa i jej dotyczy, rzuca się do Prisypkina, żąda wyjaśnień. Ale jej były narzeczony pogardliwie odchodzi do samochodu: "Ja, Zojo, inną kocham teraz". Mówi to takim samym, drewnianym, "ważnym" głosem, jak poprzednie kwestie, zbyt czuje się mocny, aby miały do niego dostęp wstyd czy skrępowanie.
Tymczasem Rozalia Pawłowna skończyła spór z handlarzem śledzi i także kieruje się do samochodu. Wsiadają Bajan z Asystentką, samochód rusza ku środkowi sceny, najeżdżając niemal na protestującą jeszcze Zoję, potem wycofuje się tyłem. Wtedy z rusztowania; krzyczy wartownik z karabinem: "Obywatele, przerwijcie tę ohydną scenę".
Scena obraca się o dziewięćdziesiąt stopni. Nadal widać cierkiew i rusztowania po bokach, zasadnicza dekoracja jednak, to pokój w hotelu robotniczym. Obdrapane ściany, łóżka z rozrzuconą pościelą. W lewym rogu gramofon z wielką tubą i wiśniowy abażur z frędzlami Pod środkową ścianą ktoś piszący, tyłem do widowni; czasem odwraca się i rozgląda nieprzytomnie, jakby szukał natchnienia. Pod prawą ścianą na ławeczce para: chłopak w rubaszce, z gitarą, i dziewczyna w kolorowej chuście i z dwiema wielkimi różowymi kokardami. Po scenie przechadza się z książką chłopak w gimnazjalnym mundurze, inny, w koszuli, leży na łóżku. Ten, który zaprotestuje, że mu znowu Prisypkin buty zabrał, również będzie w białej koszuli, boso. Scena rozwija się powoli, dość nudnawo. Najpierw nic się nie dzieje tylko, chłopak z gitarą nuci: "Na Łunaczarskiej, pomnę.,.", a dziewczyna wdzięczy się do niego. Potem zaczyna się rozmowa o butach, a z nadejściem Posługacza - także o Prisypkinie. Posługacz wymiata spod łóżka Prisypkina, które stoi koło gramofonu, jakieś skarby: kolorowe śmiecie, buteleczki z perfumami. Przybywa pryncypialny Ślusarz w szarym, ceratowym fartuchu, wygłasza potępienie Prisypkina i komentarz ideologiczny.
Z nadejściem Prisypkina sytuacja się zmienia. Przede wszystkim na tle zgrzebnych towarzyszy stanowi on barwną, jaskrawo czerwoną plamę: taką ma koszulę, na to jeszcze różnokolorową kamizelkę, złocisty krawat i amarantową muszkę, do tego fioletowe skarpetki. Skarpetki widać, bo zaraz na początku lekcji tańca Prisypkin zdejmuje buty: tym razem już własne, przyciasne lakierki (pożyczone od progu zwrócił właścicielowi), które przy słowach: "po pierwsze cisną minie, po drugie, niszczą się" - stawia na stole i pieczołowicie przeciera rękawem. Jest to pierwszy moment w którym Prisypkin okazuje żywe zainteresowanie wobec czegokolwiek; rzeczy, które kupował przedtem od przekupniów, nie bardzo go obchodziły.
Prisypkin i Bajan nadają scenie nowe, żywsze tempo. Bajan na łóżko Prisypkina rzuca cały stos paczek, potem zaczyna się lekcja tańca. Lokatorzy hotelu spod ścian wpatrują się w przybyszów (tylko Ślusarz się na to - dosłownie - wypina). Z gramofonu płynie melodia "Moja mama z miasta Jokohama..." i w rytm tej melodii Bajan wykonuje swój popis taneczny. Prisypkin usiłuje go naśladować, ciężko, z wysiłkiem i jakby przez chwilę nawet nieco speszony. Zaraz jednak oswaja się z sytuacją, tańczy coraz śmielej, może niezbyt dokładnie powtarzając ruchy mistrza, za to już z zupełną pewnością siebie... Podoba mu się zabawa, ożywił się, przytupuje, wzbogaca taniec własnymi pomysłami.
Gdy po skończeniu tańca-tresury Bajan wychodzi, a Prisypkin za jego pożegnalną radą ściąga z szyi muszkę na gumce - powraca poprzednie, powolne tempo. Współlokatorzy robią Prisypkinowi wymówki, Ślusarz recytuje wierszyk o owieczkach, które ustały w budowie socjalizmu. Prisypkin odcina się, w pełni przekonany o własnej racji, odbiera gitarę chłopakowi, siada ma swoim, łóżku i teraz on z kolei śpiewa piosenkę "Na Łunaczarskiej...".
Słychać strzał. Ogólne, dość chaotyczne poruszenie, w którym Prisypkin nie bierze udziału. Potem tak samo obojętnie przyjmuje wiadomość o samobójstwie Zoi, jak poprzednio nie zmartwił się jej wyrzutami przed uniwermagiem. Ale też nie stawia zbyt silnego oporu, gdy Ślusarz wypycha go w stronę drzwi. Przy drzwiach zatrzymuje się, spokojnie zdejmuje z wieszaka różnobarwną kamizelkę, nakłada ją; w tym czasie Ślusarz zwija w tobół pościel Prisypkina i rzeczy rozrzucone na łóżku; w ogóle wyrzucający zachowuje się dużo bardziej nerwowo od wyrzucanego. Ślusarz ciska wreszcie pakunek za drzwi i dopiero wtedy Prisypkin na całe gardło, butnie, z triumfem, drze się: "Dorożka, ulica Łunaczarskiego 17! Z rzeczami!"
Scena obraca się o dalsze dziewięćdziesiąt stopni. Wnętrze salonu fryzjerskiego: czerwone, tandetne tapety, w głębi lustra, po prawej pianino i doniczka z palmą, po lewej sklepowa kasa z korbą i drzwi. I tak, jak chciał Majakowski, rura od żelaznego piecyka przez całą szerokość sceny. Z przodu długi, wąski stół - zresztą zestawiony z trzech, nie całkiem równej wysokości; w dodatku każdy z nich na-kryty innym obrusem. Na stole dużo butelek, szklanki, plastikowe talerze, gipsowa szynka i śledzie. Za stołem pośrodku państwo młodzi, on we fraku, ona w bieli, po obu ich stronach państwo Renesans, dalej reszta gości: drużbowie, swaci i Bajan z Asystentką. W głębi sceny orkiestra cygańska.
Nikt się nie rusza. Trwa to dość długo i można wszystkich obejrzeć dokładnie: widać wtedy, że mąż olbrzymiej Rozalii Pawłowny jest mały i chudziutki, że ubrania mężczyzn są wytarte, a kobiety mają jaskrawo malowane policzki, że tylko na prawym końcu stołu żurnalowa Asystentka w kwiaciastej spódnicy z frędzlami nudzi się oczekiwaniem: zmienia pozy, wyciąga szminkę, poprawia wargi. Bo reszta obecnych - może poza pochrapującą Swatką - trwa w napięciu: wprawdzie czasem mężczyźni ukradkiem wyciągają ręce do butelek, ale na spojrzenie Prisypkina z powrotem sztywnieją za stołem. Z ich zachowań wyraźniej jeszcze niż z niemrawej sceny przed uniwermagiem wynika jedno: fryzjerska rodzina boi się swego zięcia panicznie.
W końcu wsparta na ramieniu męża Elzewira mówi nieśmiało: "Zaczynamy, Skrzypeczko?". Bajan daje znak, orkiestra unosi instrumenty - i po długiej chwili Prisypkin chrapliwie mówi: "Zaczekać".
Nie mówi tego jak triumfator. Teraz widać, że on także się boi czegoś, co dopiero ma nastąpić, że on także trwa w napięciu. Tymczasem scena wraca do poprzedniego stanu, Bajan opuszcza rękę, muzycy odkładają instrumenty. Zrezygnowana panna młoda tuli się do męża, jej ręka wolno niknie pod stołem. Długie milczenie, potem sytuacja się powtarza: Elzewira pyta, Bajan podnosi rękę, orkiestra się szykuje - i Prisypkin mówi znowu: "Zaczekać". I jeszcze po chwili tłumaczy powody oczekiwania. Więc nadal wszyscy siedzą w milczeniu i bezruchu, czekając na sekretarza zawkomu.
Wreszcie słychać łomotanie do drzwi. Ogólne odprężenie, orkiestra zaczyna grać, Bajan biegnie otwierać. Przy drzwiach jakby się zreflektował: wyjmuje coś z kieszeni - może rewolwer, może zegarek - przebiega szybko przez scenę i chowa to coś do doniczki. Teraz i inni się ocknęli: papa Renesans gorączkowo wyciąga pieniądze z kasy i upycha po kieszeniach, Druhna chowa biżuterię za dekolt, Swatka do butów, a panna młoda ściąga pierścionki i pakuje je do ust. Wszystko to przy narastającym łomotaniu do drzwi.
W końcu drzwi się otwierają. Wpada dwóch mężczyzn. Jeden w szynelu, drugi w skórzanym płaszczu. Ten w szynelu ledwie trzyma się na nogach, zatacza się, ręką sięga za pazuchę. Piski, panika - ale on tylko wyciąga czerwony kwiat dla panny młodej. Nie ma go zresztą siły wręczyć; wali się na najbliższe krzesło przy drzwiach i zasypia na krańcu stołu.
Przez ten czas goście trochę przyszli do siebie, orkiestra znowu zaczyna "Bubliczki". Przedsiębiorcza Asystentka podbiega do mężczyzny w skórze i tanecznym krokiem prowadzi go ma drugi koniec stołu. Ten w skórze jest mniej pijany, choć nogi też mu się plączą, i nieco bełkotliwie tłumaczy powody nieobecności sekretarza zawkomu. Chwieje się przy tym, potem siada, a wtedy Prisypkin wstaje i uroczyście ogłasza otwarcie wesela.
Od tej chwili na scenie jednocześnie dzieje się bardzo dużo; przy każdorazowym oglądaniu spektaklu w ogóle nie można uchwycić wszystkich działań. Jakby chcąc sobie wynagrodzić poprzednią statyczność, wszyscy gwałtownie chcą się bawić. Ale dwaj pijani goście po obu końcach stołu budzą jednak pewien respekt. Toteż początkowo zachowywane są jeszcze pozory. Biesiadnicy krzyczą "gorzko, gorzko". Prisypkin ku ogólnej radości przesadnie długo całuje żonę; gdy okrzyk potem się powtarza, pocałunek trwa jeszcze dłużej, młoda para przechyla się głęboko do tyłu, a nad stołem ukazują się majtające nogi Elzewiry w różowych pończochach. Kiedy goście przez chwilę tłoczą się przy pianinie, Prisypkin interweniuje "Nie depczcie po nóżkach mojemu fortepianowi"; mówi to z takim samym przejęciem i wzruszeniem, jak uwagę o butach w poprzednim obrazie.
Ale już każdy z obecnych zaczyna się raczej zajmować sobą. Piją szybko. Cyganka z orkiestry przesuwa się w stronę kasy, pozuje się tam - ale jakby jednocześnie szuka, czy nie zostało jeszcze trochę pieniędzy. Bajan, wygłasza ma stole pijackie przemówienie. Mężczyzna w skórzanym płaszczu obejmuje Asystentkę. Gdy pijany Drużba przerywa hałaśliwie Bajanowi - budzi się mężczyzna w szynelu. Zrywa się, sięga za pazuchę i tym razem wyciąga nagan, którym niezdarnie grozi obecnym. Chwila paniki - ale sytuację ratuje Asystentka: podbiega do niebezpiecznego gościa, porywa go do tańca i po kilku krokach zdezorientowanemu wyjmuje broń z ręki i chowa mu ją z powrotem w zanadrze. Jednocześnie na okrzyk "Betchowena! Kozaka!" mężczyzna w skórze wskakuje na stół, kilka niepewnych prysiudów, na środku stołu chwieje się i pchnięty przez Prisypkina spada na proscenium. Tymczasem gość w szynelu ciężko siada ma krześle i przewraca się na kolana siedzącej obok, przerażonej Swatki.
Mężczyzna w skórzanym płaszczu podnosi się wolno, goście nieruchomieją ze strachu. Wówczas Elzewira zaczyna rzewnie piosenkę: "Zjeżdżały do Zagsu tramwaje..."; przyłączają się inni, ogólny pijacki smutek. Papa Renesans demonstruje widelcem zabiegi fryzjerskie, w końcu wbija widelec we fryzurę Druhny, ta krzyczy; znowu budzi się gość w szynelu na kolanach Swatki, Swatka na jego ruchy reaguje wrzaskiem, wówczas mężczyzna wstaje, chwieje się i po raz drugi wyciąga nagan.
Sytuację ponownie ratuje Asystentka: podbiega do gościa, zaczyna z nim tańczyć, odbiera mu broń. Potem rozwiązania są różne (w ogóle część zachowań w tej scenie jest jakby improwizowana): albo odrzuca broń Bajanowi, albo odnosi ją temu w skórzanym płaszczu. W każdym razie od momentu rozbrojenia mężczyzny w szynelu dalsza zabawa toczy się swobodniej i dezintegracja przyjęcia odbywa się coraz szybciej. Buchalter manipuluje wbitym na widelec śledziem, wpycha go w końcu za dekolt pannie młodej, część gości zaczyna tańczyć. Wreszcie do tańca rusza także młoda para. Elzewira wybiega w miarę sprawnie, Prisypkin za nią zatacza się, przewraca. Ale już nabiera pewności, przypomina sobie rady nauczyciela. Asystentka tymczasem uwolniła się od gościa w skórze, którego dotychczas pilnowała, i teraz z Bajanem tańczy na stole. Przed stołem zaś Prisypkin pokazuje, jak pojętnym jest uczniem: jego taniec, ciężki i triumfalny, zmienia się w manifestację siły, władzy nad obecnymi. Budzi także - trudno orzec, czy zamierzone - skojarzenia z tańcem Edka w Tangu.
Tańczą już wszyscy, Prisypkin na jednej nodze, bo go cisną lakierki. Elzewira odrzuca welon, który dotąd trzymała zwinięty w ręku. Welon jest monstrualnej długości, stanowi jakby odległą replikę dwóch krawatów Prisypkina z poprzedniego obrazu; kiedy Elzewira obiega stół, welonem oplątuje całe towarzystwo, a gość w skórze, który tymczasem znalazł się przy drzwiach, koniec welona okręca sobie jak szalik na szyi.
Na stole ciągle tańczą Asystentka z Bajanem, na proscenium - Prisypkin z Druhną. Reszta gości szamocze się w welonie. Tymczasem scena ściemnia się, widoczne zza dekoracji kopuły cerkwi połyskują czerwono, pojawia się dym. Panna młoda welonem zrzuciła część żelaznej rury, zaczyna się pożar. Goście są jednak zbyt pijani, by to dostrzec, na przerażone krzyki Druhny odpowiadają śmiechem, gra muzyka, panna młoda leży przed stołem, nad nią pochyla się gość w skórzanym płaszczu. Tak, w ciemniejącym czerwonym świetle, odjeżdżają wraz ze sceną obrotową.
Teraz ukazuje się na ostatnim wycinku sceny dogasający pożar. Cenkiew i rusztowania toną w czerwonym świetle, we środku rozżarzone pogorzelisko. Tumany dymu, syk płomieni. Komendant (w programie nazwany Brandmajstrem) stoi na środku, przez scenę przebiegają strażacy z noszami, komentując wydarzanie. Kiedy kończy się akcja ratownicza, między pogorzelisko i stojących na proscenium strażaków spada przezroczysta kurtynka. Jasne światło. Końcowy wierszyk strażacy wygłaszają w trakcie popisu gimnastycznego i przy dźwiękach muzyki: zwłaszcza dwóch z nich staje na rękach, robi przerzuty, fika kozły; potem wszyscy przeskakują przez siebie. Gdy strażacy skończyli i schodzą już ze sceny, otwierają się drzwi widowni, poniżej proscenium. Za strażakami wkracza orkiestra strażacka z instrumentami i nutami w rękach; grając marsza defiluje przez scenę; jednocześnie zapala się światło na widowni. Gdy ostatni muzycy milkną po przeciwnej stronie sceny - spada kurtyna.
CZĘŚĆ II
Kurtyna odsłania zajmującą cały otwór sceny konstrukcję metalową: jakby kratownica, w niej tkwią reflektory i różne skomplikowane urządzenia. W dole i na pomoście dwóch Mechaników, którzy wyglądają raczej na laborantów: mają białe czapki i jasnoszare koszule. Mechanicy przygotowują "aparat do głosowania" i rozmawiają o dawnych czasach.
Gdy po chwili konstrukcja unosi się w górę, widzimy, że istotnie od poprzedniej części minęło wiele lat. Metalowe rusztowania obrosły połyskliwymi ścianami, markującymi nowoczesną architekturę. Za to cerkiew znikła. Odtąd cała scenografia będzie mocno akcentowała "nowoczesność": biel lub różne odcienie metaliczne, proste formy, funkcjonalność. Różnice między poszczególnymi scenami minimalne: salę szpitalną zamykają z tyłu szklane drzwi, ogród wyznacza jedno drzewko. Tworzy to wyraźny kontrast z bogatą i barwną choć "anty-estetyczną", sceno grafią poprzedniej części.
Na razie jesteśmy w centrali telewizyjno-wyborczej. Z tyłu ekran, przed nim biały stół z jakimiś urządzeniami, poniżej - biała ława z wetkniętym w nią rzędem białych słuchawek. Wchodzi Mówca w białej koszuli, za nim kamerzyści z kamerami. Kamerzyści ustawiają się tyłem, do widowni, Mówca za stołem; kiedy mówi, co jakiś czas szczerzy zęby w sztucznym uśmiechu kierowanym w stronę kamer i zabieg ten powtarza kilkakrotnie. Wyniki głosowania ukazują się na wielkim ekranie w głębi, w postaci migoczących cyfr.
Kiedy decyzja o odmrożeniu człowieka odnalezionego w piwnicy "byłego Tambowa" zostaje podjęta, na salę wbiega tłum dziennikarzy, także w bieli. Dziennikarze chwytają słuchawki, przekazują swoim gazetom komunikat. Z dziewięciu komunikatów ograne są trzy: dla "Warszawskiego Sztandaru" - (to zresztą odstępstwo od tekstu Majakowskiego) - mocno akcentowany głosem; dla "Rzymskiej Gazety Czerwonej" - reporter ze złożonymi rękami i wzniesionymi w górę oczyma śpiewa słowo "wskrzesić" jak Glorię; dla "Szanghajskiej Biedoty" - reporter szepce komunikat, siedząc w kucki. Po reporterach zjawiają się gazeciarze: i oni również są w białych spodniach i czapkach, w jasinopopielatych koszulach. Swój wierszowany komunikat wygłaszają w ruchu, przy czym główna część akrobacji znowu spada na dwie osoby - zresztą są to te same osoby, co w popisie strażackim.
Obrót sceny. Sala szpitalna, co poznajemy po kilku akcesoriach, z wyglądu bardzo medycznych. Na wieżowcu po prawej stronie data: 12 maja 1979. Z tyłu szklane drzwi. Wchodzą lekarze w białych kitlach, wśród nich posiwiała Zoja Bieriozkina. Profesor nakłania ją do udziału w zabiegu, przegląda "słownik wymarłych słów", widownia śmieje się, gdy wśród tych słów pada nazwisko Bułhakowa.
Otwierają się drzwi, na salę pielęgniarze wciągają dziwne urządzenie: coś w rodzaju błękitnego akwarium, na tm jakby stół operacyjny zamknięty w szklanym kloszu, pod kloszem nieruchomy Pri-sypkin z gitarą. Rozpoczyna się rozmrażanie: po podniesieniu klosza Prisypkina otaczają strużki syczącej pary, w różnych aparatach migocą lampki kontrolne: zimnie, zielone lub niebieskie błyski.
Całe otoczenie jest ciągle sterylne, z przewagą bieli. Prisypkin stanowi na jego tle brudną plamę: obszar pany czarny frak, czerwony goździk w klapie, kolorowa kamizelka, fioletowe skarpetki, po-marańczowa peruka, gitara. Budzi się wolno, nie wie, gdzie jest, ale szybko odzyskuje pewność siebie - zwłaszcza, gdy się dowiedział, że nie na komisariacie. Zachowuje się butnie, władczo, wymachuje dokumentami, widać, że mimo różnicy dat nie całkiem zdaje sobie sprawę z upływu czasu. Choć już trochę się niepokoi. Jeszcze nonszalancko gra na gitarze kilka taktów "Gdie wy tiepier...", ściska - niby na pożegnanie - ręce wszystkim lekarzom i wybiega. Słychać łoskot, Prisypkin wraca, teraz już rzeczywiście przerażony. Ale jeszcze walczy: krzyczy "Gdzie ja trafiłem, gdzie mnie trafili?", jakby liczył, że na krzyk, jak przywykł, odpowiedzą mu posłuszeństwem.
Wskakuje na swoje legowisko, drapie się, wyciąga zza kołnierza pluskwę, zrzuca ją na ziemię, potem zeskakuje za nią, szuka po podłodze. Pieszczotliwe nawoływanie pluskwy brzmi tak samo, jak w obrazie II kwestia o butach i w obrazie III - o fortepianie; jest to najcieplejszy odcień liryzmu, do jakiego Prisypkin w ogóle jest zdolny. Potem, gdy widzi, że pluskwa uciekła, następuje załamanie. Jeszcze woła o dorożkę, ale okrzyk, który przedtem był znakiem triumfu, jest teraz tylko wyrazem rozpaczy. Osuwającego się na ziemię podtrzymuje Bieriozkina.
Obrót sceny. Jesteśmy teraz w ogrodzie, co można poznać stąd, że w głębi sceny stoi - za kratą - jedno drzewko z pomarańczowymi owocami, a część podłogi przykrywa włochaty, szarozielonkawy dywan - trawnik. Nadal ta sama data na wieżowcu. Dużo ludzi, wszyscy w białych strojach, czasem tylko akcent popielaty. Głowy na ogół przykryte, zresztą bardzo różnie - od wymyślnych kapeluszy przez berety po chusteczkę z węzełkami. Akcenty młodzieżowe: mężczyzna w krótkich spodenkach, z procą; dwie dziewczyny w mundurach jakby harcerskich.
Gdy Reporter opowiada o wydarzeniach w mieście, przez scenę kolejno przetacza się dwóch pijanych posługaczy szpitalnych, "zarażonych" przez Prisypkina. Wywołuje to pewne zaniepokojenie części spacerowiczów, reszta jednak pilnie notuje słowa Reportera. Potem pojawia się zakochana Dziewczyna: ma rdzawą suknię i kapelusz, czarne pończochy, różowy kwiat w dłoni (to zresztą Asystentka z poprzedniej części, ta sama żurnalowa moda z końca lat dwudziestych). Barwna Dziewczyna tanecznie snuje się po scenie, potem przeciąga się i wygina na kracie otaczającej drzewko. Jej wejście wywiera większe wrażanie: kobiety wzdychają, osobnik w krótkich spodenkach na czworakach skrada się ku dziewczynie, a jeden z panów chwyciwszy w objęcia jedną panią pada na ziemię. Potem głośniejsza muzyka, za przykładem Dziewczyny wszyscy tańczą, a para na podłodze turla się namiętnie po proscenium.
Destrukcyjny wpływ Dziewczyny nie jest jednak zbyt trwały, bo kiedy na scenę wpadają zapowiedziane "okropne miłosne mikroby", całe towarzystwo rozpierzcha się w popłochu: tym razem dawka jest zbyt gwałtowna. Niektórzy uciekają w głąb sceny, inni zeskakują na widownię. Tymczasem przez scenę przeciągają girlsy. Nie jest ich wprawdzie, jak chciał Majakowski, trzydzieści, lecz tylko siedem: ubrane w zielone płaszcze, na głowach czarne "owadzie" czepeczki, czarne pończochy, Gdy rozwijają płaszcze, widać, że wewnątrz mają wymalowne motyle skrzydła, ubrane są w kolorowe, tandetne trykoty. Tańczą chwilę, potem spoza nich ukazuje się ósma postać w płaszczu: stripteaserka. Przy rytmicznym akompaniamencie odrzuca do tyłu kolejne przesłony z różnokolorowej gazy, wreszcie na moment zostaje naga, zawija się w płaszcz i ucieka, uprowadzając za sobą tancerki.
Zanim ktokolwiek zdołał dojść do siebie, na scenę wkracza, zdenerwowany Dyrektor ZOO i inni poszukiwacze pluskwy, przeważnie w lekarskich kitlach. Mają ze sobą detektory i inne tajemnicze urządzenia. Publiczność natychmiast przyłącza się do poszukiwań, na scenie roi się od białoubranych postaci, jedni chodzą na czworakach, inni przetrząsają ubrania towarzyszy, jeszcze inni sami się obmacują. W końcu pluskwa zostaje odkryta na prawym wieżowcu. Strażacy (też w bieli, z białymi kitami u hełmów) ustawiają drabinę, Profesor wchodzi, z atencją umieszcza pluskwę w pudełku, dłuższa scena pantomimiczna, w zakończeniu której pluskwa znowu ucieka. Znajdują ją na przeciwległym wieżowcu, powtarza się scena z drabiną, ale tym razem już w szybszym tempie. Gdy Dyrektor, szczęśliwy, obwieszcza, że "zwierzątko zasnęło", odbywa się pantomima ostatnia: cały zgromadzony tłum w sposób zorganizowany i zdyscyplinowany opuszcza scenę na palcach, na końcu maszeruje grająca bezgłośnie orkiestra.
Obrót sceny. Znowu jesteśmy w szpitalu: szklane drzwi z tyłu, białe łóżko w środku, kilka białych stołków, wokół łóżka sześć dużych wentylatorów (Majakowski pisał o siedmiu). Data z wieżowca znikła, widać minęło trochę czasu. Na łóżku śpi Prisypkin, nadal w łachmanach. Po obu stronach, w pewnym oddaleniu, nerwowo przechadzają się pilnujący lekarze.
Prisypkin wolno budzi się. Przeciąga się, siada, bierze gitarę, lecz po chwili odkłada ją z powrotem. Drapie się, macha nogą, kaszle i złośliwie chucha w stronę lekarzy, ci cofają się w popłochu.
Prisypkin wyciąga ku lekarzowi papierosa, jakby go częstował - lekarz usuwa się ze wstrętem. Więc Prisypkin sam zapala papierosa, wykonuje przy tym z rozmachem sztuczkę z zapałkami (w tym samym ręku zapałka i pudełko), odrzuca zapałkę ma podłogę, lekarz (natychmiast podnosi ją pincetką. Drugi włącza wentylatory. Prisypkin umyślnie strząsa popiół na podłogę - lekarz podbiega ze śmietniczką. Prisypkin sięga po szklankę z piwem, potem szybko pluje płynem w twarz jednemu z lekarzy, a na drugiego chlapie resztą ze szklanki. Przestał być władczy, jest tylko złośliwy i żałosny. Gdy spostrzega, że butelka jest pusta i piwo się skończyło, zaczyna zwierzęco skomleć. Rzuca ze złością niedopałek i butelkę, i ze szlochem pada na łóżko.
Gdy wchodzi Profesor i lekarze skarżą się na pacjenta, Prisypkin nadal skomli o piwo. Profesor odmierza mu w menzurce trochę płynu do szklanki, Prisypkin trąca szklanką w menzurkę. Tego Profesor nie rozumie; w końcu odmierza drugą porcję i wlewa do szklanki Prisypkina. Ten, zrezygnowany, pije sam, odzyskując trochę dawną zawadiackość: zanim przechyli do ust szklankę, szerokim gestem przetacza ją od ucha przez całą szerokość twarzy. Ale potem znowu tylko mamroce wymówki: "Wskrzesili i pastwią się", kaprysi i płacze, aby dostać następną szklankę. Dostaje ją, zresztą już bez odmierzania menzurką.
Lekarze wychodzą, z tyłu pojawia się Bieriozkina. Prisypkin jeszcze jej nie widzi, szybko wyłącza wentylatory, przygląda się ich zamierającemu ruchowi. Gdy spostrzega Zoję, jakby budziło się w nim wspomnienie: rusza w kierunku kobiety swoim dawnym, kolebiącym się, uwodzicielskim krokiem. Potem siada na łóżku, wskazuje Zoi miejsce, ona stojąc podaje mu książki, Prisypkin przegląda je, z niechęcią odrzuca za siebie, znowu wstaje i zaczyna tańczyć, w sposób, którego niegdyś nauczył go Bajan. Nuci przy tym "Bubliczki". Bieriozkina ucieka - ale w takt melodii. Prisypkin dogania ją, chce ją porwać do tańca, unosi ją w górę, kobieta jednak się wyrywa. Potem scena się powtarza: taniec Prisypkina z Zoją w ramionach staje się dramatyczny, rozpaczliwy, choć ruchy są stale takie same; jakby całe jego życie zależało od tego, czy partnerka podda się rytmowi melodii. I Zoja jakby już miała ulec, mięknie w ramionach Prisypkina - ale wówczas wkraczają ma salę inni lekarze i kobieta, widząc ich surowy wzrok - natychmiast odskakuje od partnera, wraca
do poprzedniej sztywności, recytuje oficjalną formułkę o Centralnym Instytucie Ruchów. Tymczasem Prisypkin znalazł gazetę, ociera nią oczy, potem dostrzega ogłoszenie, wybiega rozradowany. Lekarze pozostają, po dwóch po każdej stronie Zoi, która stoi z opuszczonymi rękami. I to do nich ( nie, jak chciał Majakowski, sama) wygłasza ona swoje: "pomyśleć, że mogłam przed pięćdziesięciu laty umrzeć przez takiego łajdaka".
Znowu obrót sceny. Tym razem w głębi ustawiono trybuny dla widzów, po prawej trybunę honorową. Już jest kilka osób, potem pojawiają się dalsze: dziennikarze, studenci, którzy wbiegają sportowo w dresach; staruszkowie i staruszki na wózkach; rozśpiewane dzieci. Przeważa biel, tylko staruszki mają stroje z popielatym. Po dzieciach nadchodzą poskramiacze z pejczami; skandują wiersz, bijąc pejczami o proscenium.
Porządkowy zapowiada nadejście Przewodniczącego. Ten wchodzi szybkim krokiem, pozdrawia zebranych, za nim sekretarka i lekarze z Instytutu Wskrzeszania Zmarłych. Przewodniczący kieruje się ku trybunie honorowej, zebrami wstają i witają go chóralną pieśnią "Nie przygarbiło nas brzemię wysiłku..." ze śmieszną, persyflażową melodią. Przewodniczący dziękuje za powitanie, oklaski; potem bierze od sekretarki skrypt i z niego odczytuje swoje przemówienie. Po Przewodniczącym przemawia Dyrektor ZOO: swobodny, światowy, mówi zupełnie inaczej, bez kartki i przechadzając się między zebranymi. Ale jego przemówienie nie podoba się Przewodniczącemu. Toteż zanim Dyrektor skończył - Przewodniczący schodzi z podestu. Za nim sekretarka, coś mu podaje, Przewodniczący szybko przypina order stojącemu obok, zaskoczonemu Profesorowi. Potem energicznie opuszcza zgromadzenie.
Dyrektor kończy przemówienie, posługacze wciągają na scenę przykrytą białą płachtą klatkę. Poruszenie wśród widzów, Dyrektor ściąga płachtę, w klatce siedzi Prisypkin. Ubrany jest nieco schludniej, tak jak w scenie wesela. Lewy rękaw fraka podwinięty; do nagiej ręki przyczepione przezroczyste pudełko z pluskwą.
Po ściągnięciu płachty Prisypkin chwilę siedzi bez ruchu, jakby przyzwyczajał się do światła. Potem zdejmuje z ręki pudełko i długo się drapie. Sięga po gitarę, podnosi ją wolno, bardzo cicho zaczyna śpiewać "Na Łunaczarskiej...". Krztusi się, zanosi się kaszlem. W tym momencie widzowie gwałtownie usuwają się od klatki, Dyrektor ich uspokaja. Prisypkin bierze papierosa od pielęgniarza,
automatycznie powtarza sztuczkę z zapałkami, pali przez chwilę, znowu się krztusi.
Teraz Dyrektor każe otworzyć klatkę i na dowód całkowitego oswojenia Prisypkina wywabia go na zewnątrz, kusząc butelką z piwem. Prisypkin ciężko wstaje, wychodzi z klatki, starannie zdeptuje niedopalonego papierosa. Dyrektor żąda, by coś powiedział "naśladując ludzki język", ale Prisypkin tylko bełkoce. Z martwym uśmiechem zwraca twarz ku osobnikowi w krótkich majtkach i z procą, który z ciekawości podpełznął aż pod drzwi klatki. Idzie za piwem, słania się, pada, podtrzymują go. W końcu chwyta butelkę, na chwilę odzyskuje pewność siebie, długo potrząsając miesza piwo w butelce, pije je jednym haustem, prostuje się, rozkłada ramiona - i nagle wyrywa się posługaczom, chce uciekać.
Odtąd zmienia się na chwilę poetyka sceny: chwytanie Prisypkina przez poskramiaczy z pejczami nie jest markowaniem walki, lecz raczej rodzajem baletu, któremu towarzyszy cicha melodia "Bubliczek" - tylko w ten sposób można wytłumaczyć, dlaczego od razu nie obezwładniono uciekiniera, nawet uzbrojonego w butelkę. W końcu muzyka cichnie; poskramiacze chwytają Prisypkina na skraju proscenium, "Obywatele! Bracia! Swoi! Rodzeni!" - to mówi, trzymany przez poskramiaczy, wprost do publiczności, jakby ją teraz zobaczył, jakby dopiero odzyskał przytomność. Resztę wygłasza już wolny, stojąc. Potem Profesor odprowadza go na podium pod prawym wieżowcem. Prisypkin raz jeszcze się wyrywa, krzyczy "Obywatele!", ale dalej następuje nieartykułowany charkot - i wtedy Dyrektor strzela w powietrze. Prisypkin pochyla się nisko, chwilę tak stoi, trzymając się obiema rękami za głowę, patem wolno wraca do klatki. Rzuca się na łóżko. Dyrektor zatrzaskuje za nim drzwi.
Na rozkaz Dyrektora tłum białych postaci opuszcza scenę. Odbywa się to szybko, rzeczowo; tylko staruszki wywożone w wózkach szepcą jeszcze swoje wspomnienia, ale ich słów nie słychać, widać tylko ruch warg. Reszta rozchodzi się obojętnie, całe zainteresowanie dla egzotycznych stworzeń znikło.
Na pustej scenie pozostaje klatka ze skurczonym na legowisku Prisypkinem: czarny strzęp ludzki na tle szklanych domów przyszłości.