Artykuły

Kompleks prowincji

"Był sobie Polak Polak Polak i diabeł" w reż. Moniki Strzępki z Teatru im. Szaniawskiego w Wałbrzychu na XXVIII Warszawskich Spotkaniach Teatralnych. Pisze Temida Stankiewicz-Podhorecka w Naszym Dzienniku.

Jak udać, że nie ma się kompleksu prowincji? Mówić o nim w tonie prześmiewczym w trakcie przedstawienia (zgodnie ze scenariuszem, oczywiście). Jest to rodzaj niejako zabezpieczenia się na ewentualność, gdyby jakiś teatralny krytyk wytknął autorowi i artystom, że taki kompleks posiadają. A że posiadają, przekonałam się po obejrzeniu wczorajszego przedstawienia "Był sobie Polak, Polak, Polak i diabeł" przywiezionego z Wałbrzycha i prezentowanego w ramach trwających w stolicy Warszawskich Spotkań Teatralnych. Pragnę zastrzec, że słowa "prowincja" używam tu nie w znaczeniu geograficznym, lecz na określenie poziomu intelektualnego, zarówno ogólnej, jak i szczegółowej wiedzy na dany temat, no i oczywiście poziomu artystycznego spektaklu.

Żadnych kompleksów nie powinno się lekceważyć, mogą być niebezpieczne, albowiem ich nosiciele nierzadko naznaczeni pychą, pragnąc za wszelką cenę wynieść się ponad innych, a nie mając po temu naturalnych atutów, wypełnieni żółcią zazdrości próbują "na skróty" zrobić szybką karierę, pieniądze, być gwiazdami tabloidów itp. Determinacja niektórych "kompleksowiczów" jest tak silna, że chętnie zaprzedaliby duszę diabłu, by zaspokoić swoją pychę. To rodzaj niewoli. Nie mogą znieść tego, że inni są lepsi, zdolniejsi, mądrzejsi. No więc żeby ich "przebić", sięgają po takie tematy i środki wyrazu, które na pewno sprawią, że zostaną zauważeni.

No bo jeśli na scenie słyszy się nieustannie kloaczny język, w jakim dialogują ze sobą aktorzy wspierający się przy tym nie mniej kloacznymi zachowaniami względem siebie, to wiadomo, że normalny widz, o zdrowym odruchu negującym wszelką dewiację i patologię, zaprotestuje. A zatem tzw. twórcy zostaną zauważeni, będzie się o nich mówiło. A jeśli jeszcze mają lobbingowe wsparcie u swoich kumpli - recenzentów, dziennikarzy, tzw. lansjerów, no to szybka kariera zapewniona. Z takimi właśnie przykładami mamy do czynienia, oglądając Warszawskie Spotkania Teatralne. Festiwal jeszcze trwa, więc moją refleksję dotyczącą całościowej oceny spotkań przedstawię Państwu po jego zakończeniu.

"Był sobie Polak..." autorstwa Pawła Demirskiego, nieprawdopodobnie wręcz lansowanego przez lewacko-liberalne media (i trudno się dziwić, wszak Demirski silnie akcentuje swoje przywiązanie do tzw. nowej lewicy i miłość do marksistowskiej ideologii), to rzecz skupiająca w sobie wszystkie te negatywne elementy festiwalu niczym w soczewce. Żeby się wyróżnić, autor nadał tej pseudosztuce (trudno bowiem te gryzmoły nazwać sztuką) tasiemcowy tytuł "Był sobie Polak, Polak, Polak i diabeł, czyli w heroicznych walkach narodu polskiego wszystkie sztachety zostały użyte". Jak widać zatem, tandem Paweł Demirski i Monika Strzępka (reżyser), nadęty niczym balon (których notabene sporo w spektaklu, a w finałowej scenie przypina się je wykonawcom do głów), próbował zgodnie z tytułem pokazać portret Polaka jako nieokrzesanego prymitywa, niewykształconego, nieznającego podstawowych, cywilizacyjnych sposobów zachowań, w relacjach międzyludzkich powodującego się tylko biologiczną intuicją, obsesyjnego antysemity, zamkniętego w swoim ciemnogrodzie umysłowym i mentalnościowym, biegającego z maczugą za każdym, kto nie należy do ciemnogrodu. I to ciemnogrodu, dodajmy, zarządzanego przez Kościół, a konkretnie przez hierarchów Kościoła (nie mogło przecież zabraknąć i tutaj tej stałej już "podpórki" w teatrach, dopomagającej w nagłośnieniu spektakli).

Rzecz zwana tu przedstawieniem (to termin użyty "na wyrost") wygląda następująco: nim zapalą się światła na tzw. scenie i nim zobaczymy aktorów, najpierw słyszymy ich głosy. Mówią w tonie ironicznym, że chcieliby zobaczyć światełko w tunelu. Po chwili, gdy światło rozjaśnia scenę, widzimy, że owe głosy wydobywają się z kilku plastikowych worków leżących na podłodze, takich, w jakich umieszcza się nieboszczyków. Z worków wychodzą postaci, których kostiumy i charakteryzacja określają, kim są. A więc jest jegomość w mundurze wojskowym i ciemnych okularach, czyli Jaruzelski, jest młoda kobieta w welonie niby Panna Młoda z "Wesela", jest stara kobieta wspominająca obóz koncentracyjny Auschwitz, której pokazuje się jako wyrzut sumienia zjawa dziewczyny, którą kiedyś zepchnęła do studni, jest dresiarz, kibic sportowy z zarzuconym na szyję szalikiem z napisem "Widzew Łódź", jest młody chłopak "zakręcony" psychicznie, bo rodzice wyjechali do pracy za granicę i zostawili go samego, jest turysta z Niemiec nazywany tu gestapowcem, no i oczywiście nie mogło zabraknąć księdza - jest nim biskup homoseksualista broniący pedofilów (do którego suflerka-inspicjentka zwraca się per Pec).

Scenografia sugeruje jakieś boisko piłkarskie, bo za siedzącymi w szeregu wykonawcami rozpościera się siatka, natomiast obecność suflerki-inspicjentki podpowiadającej od czasu do czasu tekst aktorom sugeruje z kolei, że oglądamy teatr w teatrze, czyli próbę sztuki autorstwa jakiegoś półanalfabety (nomen omen), gdzie prócz kwestii należących do sztuki padają też kwestie prywatne aktorów, już poza rolami. W pewnym momencie wszystko się zlewa i trudno dostrzec jakąś granicę między dwiema rzeczywistościami: tą należącą do próbowanej sztuki oraz tą, do której należą aktorzy jakiegoś prowincjonalnego teatru grający w tejże niby-sztuce.

Pełen chaos, przekrzykiwanie się postaci, szarpanina, rzucanie się na ziemię itp. Wypowiadane w różnych odmianach słowa: "Polska, polski, polskie", nacechowane są zjadliwą ironią i agresją. Przymiotnik "polski" ma tu znaczenie wyłącznie negatywne, ba, obraźliwe dla kogoś, kto ma cokolwiek wspólnego z polskością, z naszymi narodowymi pamiątkami, z naszą historią (i tą bliższą, i tą dalszą). Podstawowym ujęciem stylistycznym jest tu karykatura. Ale karykatura karykaturalnie zagrana i wypowiadana rynsztokowym językiem, takim już z najniższych dołów patologicznych. Takie sceny, jak biskup zrzucający z siebie sutannę i pozostający w stringach czy mówiący, że ewangelizuje w sex-shopie albo karykatura o. Maksymiliana Kolbego w obrzydliwej parodii sceny z Auschwitz, gdzie wyśmiane jest oddanie życia kapłana za drugiego człowieka, albo też biskup mówiący do dresiarza: "Jeszcze dziś będziesz ze mną w raju", czy też inna scena, kiedy Niemiec mówi: "Tylko Hitler mógł odnowić oblicze tej ziemi" - mówią same za siebie.

No, więcej przykładów chyba nie trzeba przytaczać, by zorientować się, w jakim celu został ten spektakl zrobiony i jakimi drogami dochodzi się do kariery. Dobudowywanie zaś przez "recenzentów"-lansjerów tej miernocie "filozofii" w stylu, że niby jest to rozprawa z polską mentalnością, religijnością, mitami historycznymi, które Polakom przeszkadzają żyć - budziłyby pusty śmiech, gdyby nie fakt, że takie idiotyzmy ogląda dziś młoda publiczność, która kształci swój estetyczny gust na takim chłamie. I bije brawo, bo nie zna prawdziwego teatru.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji