Powitania Pożegnania
W WIGILIĘ pogrzebu Konrada Swinarskiego odbyła się w Teatrze Narodowym premiera "Pluskwy" Majakowskiego w jego reżyserii, na rozpoczęcie nowego sezonu. To już przedostatnia premiera Swinarskiego, jeszcze "Hamlet" przygotowywany w Teatrze Starym w Krakowie i nie zobaczymy już nic więcej tego reżysera. Dlatego z tym większą pieczołowitością przyjrzyjmy się temu, co jeszcze jest nam dane.
Z "Pluskwą" Swinarski już się raz zmierzył, w Teatrze Schillerowskim w Berlinie w 1964, razem z autorką scenografii Ewą Starowieyską, która towarzyszyła mu też w Teatrze Narodowym i po śmierci reżysera doprowadziła spektakl do premiery.
Co mogło go tak urzec w owej "feerycznej komedii w dziewięciu obrazach" - satyrze na drobnomieszczaństwo w intencji dramaturga-poety - że zdecydował się wystawić ją po raz drugi? Teraz można odpowiedzieć sobie na to pytanie tylko przypatrując się samemu dziełu. Zresztą jest to w wypadku dzieła sztuki sposób najpewniejszy, jak wiadomo, przy całej różnorodności możliwych interpretacji.
Na scenie zakutani w łachmany ludzie. Na wystawie domu towarowego para manekinów ubranych w waciaki z czymś czerwonym w miejscu butonierki. Tak zaczyna się "Pluskwa" Swinarskiego. Taki obraz serwuje nam reżyser. Nam, dążącym do poprawy poziomu życia.
U inscenizatora tej klasy nic nie dzieje się bez powodu, więc i ten obraz nie jest przypadkowy. W pewnym sensie "ustawia" przedstawienie aż do końca. Swinarski, jak zwykle, nie jest litościwy dla pokazywanej rzeczywistości, akcentuje jej nędzę, naiwność, brzydotę. Wyraża w ten sposób spojrzenie z innego, swojego czasu historycznego na świat stworzony w "Pluskwie" przez Majakowskiego. Jest to gorzka świadomość przeciwieństw etapów rozwoju; zastąpienia hasła pracy dla przyszłych pokoleń - jako hasła nadużywanego, kryjącego nieraz nieudolność, brak sukcesów - hasłem pracy dla siebie, dla współczesności; świadomość nieuniknionej potrzeby mniejszej czy większej stabilizacji, nieuniknionego dążenia do poprawy poziomu życia.
W ten sposób została obnażona pewna naiwność Majakowskiego, który w swojej postawie antymiesz-czańskiej zaczyna przypominać naszych młodopolan. Sarkazm Swinarskiego ujawnia głębszy rodowód Prisypkina, który jawi się nam jako płód swoich czasów. Niedoskonałość rzeczywiistości pociąga za sobą deformację człowieka, wynaturzone realizacje pewnych potrzeb.
Tu zamysły reżysera zostały w sposób znakomity poparte wielkim talentem Tadeusza Łomnickiego w dziedzinie groteski. Potrafił on z postaci Prisypkina wydobyć całą jej małość, spotwornienie, i to przede wszystkim przez ruch, gest. Jeszcze raz pokazał niezwykłą wprost, w wypadku naszego aktorstwa, umiejętność przemienności. Otrzymał też wspaniałe wsparcie w swoich partnerach: ton groteskowy znakomicie podchwyciła Bohdana Majda, grająca narzeczoną Prisypkina Elzewirę Dawidownę i Wojciech Brzozowicz - swat buchalter. Nie zabrakło też świetnych postaci farsowych, wnoszących przede wszystkim humor - madame Renesans Edwarda Raucha, Oleg Bajan Zdzisława Wardejna. Oni stworzyli pełen ośmieszającej poezji świat "strasznych mieszczan", osiągający swoją kulminację w kapitalnym obrazie weselnym. Z kolei dyskretny ton ośmieszający pewną naiwność postaw romantycznych wniósł Tadeusz Janczar w roli ślusarza. Bardzo celnie potrafiła się dostroić towarzysząca mu aktorska młodzież.
Druga część - obrazy z przyszłości - to już zupełnie coś innego. Swinarski świadomie zmienia konwencję przedstawienia. Ta daleka - w momencie napisania sztuki przyszłość to rok 1979, a więc dla nas już niezbyt odległy. Dlatego przedstawienie Swinarski przemienia w wielki, paradny cyrk; cyrk bezdusznych, aseptycznych uczonych, biurokratów walczących podstępnie o ordery, prasy i ludzi szalejących choćby za cieniem sensacji. Jest to widowisko charakterystyczne dla epoki cywilizacji kultury masowej. Tak więc dostało się i naszym czasom. W tym zimnym, aseptycznym, uganiającym się za widowiskiem i sensacją potwornym świście Prisypkin okazuje się jedynym czującym człowiekiem. I już nie wiemy, czy do klatki zamknięto potwora drobnomieszczańskości czy jedyną autentycznie ludzką postać. Zjadliwa ironia Swinarskiego osiągnęła swoją kulminację.
Zresztą trzeba przyznać, że w tej części dał się wyraźnie odczuć brak reżysera - jest za długa, za roz-wlekła.Potrzebny był ostatni szlif, którego już nie dane było Swinarskiemu dokonać.
Ciekawie się zapowiadał nowy okres - po realizacjach romantycznych - w twórczości Swinarskiego. Teraz ubożsi jesteśmy o jego myśl i jego wyobraźnię.
Przez większą część przedstawienia na scenie obecna jest Anita Dymszówna, wnosząca kabaretowo-farsowy ton raz jako pikantna asystentka, to znowu Dziewczyna w obrazie z przyszłości. Niełatwa bywa czasem sytuacja aktora.