"Pluskwa" Swinarskiego w Narodowym
Premiera "Pluskwy" w Teatrze Narodowym odbyła się drugiego września, jak to było wcześniej ustalone. To w związku z tą premierą Konrad Swinarski tak poganiał czas, tak się spieszył, iż tragicznego dziewiętnastego sierpnia znalazł się nad Damaszkiem właśnie w tym samolocie, który uległ katastrofie. "Pluskwa" była wówczas jeszcze przed próbami generalnymi.
Adam Hanuszkiewicz pisze: "Czcząc pamięć Konrada Swinarskiego podjęliśmy trudną decyzję zrealizowania wszystkich Jego postanowień, łącznie z utrzymaniem daty premiery". Scenograf Ewa Starowieyska, która po śmierci Konrada Swinarskiego objęła kierownictwo prób, mówi: "Nie ma w tym spektaklu niczego, czego by Konrad wcześniej nie zaakceptował i niczego, czego on nie widział". Trzeba tu dodać: poza jedną sceną kiedy to Łomnicki - Prisypkin wydzierając się pod koniec przedstawienia z klatki na trybunę napotyka wzrok młodego chłopca i przez moment nawiązuje się między nimi nić braterstwa.
Będzie się jeszcze dyskutowało o tym, jaki ostateczny kształt przyjęłoby to przedstawienie, gdyby Konrad Swinarski doprowadził je do końca. Ale ważniejsze wydaje się co innego - zrozumienie, dlaczego dwukrotnie sięgał on po "Pluskwę", on, który w każdej swojej realizacji - przy całym szacunku dla autora sztuki - wypowiadał siebie. Po raz pierwszy robił "Pluskwę" w Schiller-theater w Berlinie zachodnim przed blisko jedenastu laty i od tamtego czasu nosił się z zamiarem wystawienia jej w Polsce.
Wiktor Woroszylski w książce "Życie Majakowskiego" przypomina, że: "Świetny aktor Igor Iljiński, pierwszy sceniczny Prisypkin, budując tę postać zdecydował się na ryzykowny chwyt: skopiował mianowicie pewne zewnętrzne cechy samego Majakowskiego, wyolbrzymiając je i karykaturując. Ma-jakowski zaakceptował to rozwiązanie, którego podtekst był jasny: dystans pomiędzy patosem uczestnictwa w marszu do Ziemi Obiecanej a wulgarnością neokonformisty - to krok od natury "po prostu człowieka" do wciąż grożącego wynaturzenia, to przestrzeń liryczna, w której, jak dawniej, poeta "za wszystkich" zmaga się "ze wszystkimi" i sam ze sobą".
Prisypkin, "były robotnik, były partyjniak, obecnie narzeczony", tak mówi: "O co walczyłem? O lepsze życie walczyłem. Mam je już w garści: i żonę, i dom, i maniery jak się patrzy... Ten, kto wojował, ma prawo do odpoczynku nad cichą rzeczką... A może ja całą klasę podciągam swoim dobrobytem?".
"Pluskwa" przetrwała, ponieważ, jak każde dzieło wybitne, dzieje się w dwóch wymiarach. Pierwszy - to śmieszna kariera małego cwaniaczka bez wyobraźni, który żeni się z dobrze prosperującym zakładem fryzjerskim Madame Renesans i pracowicie mości sobie miejsce o szczebel wyżej na drabinie społecznej, wśród drobnomieszczańskich zakurzonych pluszów. W głębszych warstwach niesie ta komedia gorzkie rozczarowania Majakowskiego piewcy rewolucji, który w prologu do wcześniejszego, od "Pluskwy" i "Łaźni", "Misterium Buffo" wołał: "Wszystko na nowo zaczynać!" Zmienić Prisypkinów i Pobiedonosikowowów ("Łaźnia") okazało się trudniej niż ustrój społeczny. Prisypkinowie i Pobiedonosikowowie plugawią wszystko, z czym się zetkną, zmniejszają format najświatlejszej idei, przykrawają ją na miarę swoich małych duszyczek, swoich mizernych ambicji.
Zamrożony Prisypkin z końca lat dwudziestych trafia prosto w rok 1979, w epokę dojrzałości swoich dzieci (gdyby je miał). Ta futurystyczna utopia Majakowskiego to jeszcze jeden smutny żart. "Świetlana przyszłość" została zbudowana przez ludzi o mentalności Prisypkina. Zauważył to jeszcze przed prapremierą zmarły niespełna dwa miesiące temu Dymitr Szostakowicz, który pisał muzykę do pierwszego wystawienia. Konrad Swinarski "futurystyczną" część "Pluskwy", dziejącą się właściwie już w naszych czasach, gęsto wypełnił satyrycznymi obserwacjami współczesności. Ten Przewodniczący (Wojciech Siemion), który bez zmrużenia oka podpisuje się pod sukcesami innych, ten Dyrektor ZOO (Czesław Byszewski) bez skrupułów wyma-newrowujący Profesora (Wojciech Brzozowicz) i podważający jego zasługi, ten medal, który trafia tylko przypadkiem na pierś rzeczywiście zasłużoną. I w końcu strzał - nie ma go u Majakowskiego - z ręki Dyrektora ZOO, który likwiduje Prisypkina wołającego w stronę widowni: "Obywatele! Bracia! Swoi! Rodzeni! Skądżeście się wzięli? Jak was dużo? Kiedy was odmrozili? Dlaczego ja właśnie jestem w klatce?" W tym nowym wspaniałym świecie Prisypkinów model wyjściowy, jeszcze naiwnie szczery, pozbawiony umiejętności kamuflażu i nie znający praw taktyki powinien być zlikwidowany.
Druga część "Pluskwy", zwykle teatralnie uboższa, w przedstawieniu Konrada Swinarskiego ma wstrząsającą wymowę ostrzeżenia przed niebezpieczeństwami, z zagładą środowiska łącznie, które dojrzewają na naszych oczach. I jeśli nawet jest tak, jak niektórzy sądzą, że właśnie drugą część spektaklu Swinarski jeszcze by dopracował na próbach generalnych, nawet i w tej formie robi ona ogromne wrażenie. Kilka razy widziałam na scenie "Pluskwę" i nie przypuszczałam, jakie kryje ona w sobie możliwości. Jak szerokie są jej horyzonty intelektualne i moralne, jak ostro i głęboko może zabrzmieć jej gorzka ironia.
Przedstawienie to przejdzie do historii polskiego teatru nie tylko dlatego, iż stało się ostatnią pracą genialnego reżysera. Jest w nim cała pasja Swinarskiego, jak Majakowski wadzącego się "w imieniu wszystkich" - "ze wszystkimi". I cała jego wielkość. Swinarski nie tylko podejmował najtrudniejsze problemy, które my, jemu współcześni, staramy się dla wygody, z konformizmu, z braku odwagi odsuwać od siebie, lecz także umiał je w swoich inscenizacjach przekazywać czytelnie i w sposób, który uniemożliwiał uchylenie się od współodpowiedzialności za nasz czas. Taka też jest i jego "Pluskwa".
Można by wyliczać wspaniałe sceny takie jak, dla przykładu, wesele Prisypkina, które zresztą najbardziej lubił sam Swinarski i najchętniej je próbował. Podobno, kiedy przychodził do teatru w dobrej formie psychicznej, żeby sprawić sobie i aktorom przyjemność mówił - dziś próbujemy wesele. Można by analizować scena po scenie, od początkowej pod "uniwermagiem", poprzez znakomicie poprowadzoną scenę w hotelu robotniczym aż do końca całe przedstawienie. Obrasta ono już legendą i takie analizy na pewno zostaną przeprowadzone. W krótkim omówieniu jest tylko miejsce na stwierdzenia. Niezupełnie gołosłowne, bowiem skupienie, z jakim widownia przyjmuje ten spektakl, wyczuwalne w powietrzu porozumienie między oboma stronami rampy są dowodem, że jest w nim błysk prawdy i wielkiej sztuki.
Swinarski miał wspaniałą umiejętność porozumiewania się ze swoimi aktorami. Było w tej umiejętności coś więcej niż to, co się zwykle nazywa dobrą pracą z aktorem. Spektakl grany jest przez wszystkich - powiedzieć: znakomicie to za mało i zbyt banalnie - z pełnym zrozumieniem intencji reżysera, z pełnym zaangażowaniem emocjonalnym i myślowym. Tadeusz Łomnicki w roli Prisypkina stworzył kreację wartą osobnego studium. Już od lat nie widzieliśmy tego doskonałego przecież aktora tak otwartego, tak wspaniale operującego techniką, tak daleko sięgającego w głąb siebie i granej postaci.