"Pluskwa" i człowiek
"Pluskwa" w Teatrze Narodowym jest drugą inscenizacją tej sztuki w dorobku Konrada Swinarskiego. Wrócił do niej mając za sobą wielki cykl romantyków i Szekspira, w okresie, gdy dramaturgią współczesną przestał się zajmować. Coś jednak ponownie zainteresowało go w Majakowskim, w utworze sprzed pół wieku, ciągle nieobojętnym wobec dosłownie rozumianej współczesności. To "coś" widać wyraźnie w przedstawieniu: możliwość przejścia od tematu społecznego, od satyry bezpośredniej i zdawałoby się jednoznacznej, do refleksji nad istotą człowieczeństwa; możliwość pogodzenia konkretnej obserwacji, teatralnego efektu i niepokojących pytań.
Najpierw podziwia się konkretność obserwacji. Na obraz początkowy, który ożywa stopniowo i w zgodzie z tłem muzycznym niezmiernie powoli, który stwarza klimat roku 1929, składa się ogromna ilość szczegółów w dekoracji, kostiumach i zachowaniu postaci, nie zawsze istniejących w tekście. Wszystko jest ważne: wystawa "Uniwermagu" z parą manekinów przystrojonych do ślubu, której przygląda się z zachwytem para młodych ludzi w waciakach, kopuły cerkiewek z tyłu, byle jaki zbity z desek płot przy wyniosłej konstrukcji stalowej, palnik pracującego na wysokości spawacza i karabin stojącego obok wartownika, piecyk uliczny na węgiel, kolorowe, ale dość mizerne baloniki, przedziwne towary ulicznych handlarzy. W brzydocie miejsca i ludzi jest coś niemal poetyckiego. I całość z teoretyczną dokładnością pasuje do Konrada Swinarskiego - do jego antyestetyzmu, jego poczucia humoru, jego ostrego spojrzenia na rzeczywistość.
Prisypkin wjeżdża na scenę w czerwonym samochodzie, który wygląda bardzo retro. Samochód stanowi ucieleśnienie części pokus, które spowodowały "oderwanie się od klasy" bohatera paradującego w jedwabnym szaliku nałożonym na watowany kaftan roboczy. Miarą społecznego awansu Prisypkina jest jednak przede wszystkim jego nowe otoczenie. Otoczenie to reprezentuje tandetną elegancję z małego miasteczka i niekoniecznie duże pieniądze zakładu fryzjerskiego. Mariaż "pracy" z "kapitałem" odbywa się na niskim drobnomieszczańskim szczeblu, co sprawia, że bardziej żałosne, a mniej agresywne wydają się dążenia Prisypkina do życiowej kariery. Ułatwi to później zastąpienie satyrycznego obrazu "mieszczuchus vulgaris" pytaniem o skłonności tkwiące w naturze ludzkiej.
Tymczasem z wielu drobnych spostrzeżeń, z życiowej dosłowności, będącej równocześnie źródłem widowiskowych efektów, zaczyna wyrastać teatr. Jego zasadniczymi elementami są muzyka i rytm, organizujące ową "życiową dosłowność" i przekształcające ją w rzeczywistość sceniczną. Melodie paru starych, popularnych piosenek, powracające w paru wariantach kompozycyjnych, mają wpływ i na strukturę przedstawienia, i na jego nastrój. Tony sentymentalne bywają ośmieszone, a czasem pobrzmiewają czymś prawdziwym i niepokojącym. Ten sam motyw przy każdym powtórzeniu znaczy właściwie trochę co innego. Zawsze przecież znaczy, a nie służy ku ozdobie.
Założenia teatralne "Pluskwy" znajdują najpełniejszy wyraz w scenach wesela Prisypkina i Elzewiry Renesans. W obrazie będącym równocześnie satyrą i stylizacją wszystko zarysowane grubszą kreską, o-śmieszone i komponowane, jest na swój sposób prawdziwe. Dotyczy to i postaci istniejących w tekście i wymyślonych przez inscenizatora, groteskowo wyjaskrawionych makijażem i zupełnie zwyczajnych. Trzeba wziąć do ręki tekst i zobaczyć, jak z paru kwestii powstają tu całe sekwencje, by docenić mistrzostwo roboty rzetelnej i pełnej blasku. Ten fragment sztuki ma własną dramaturgię, zaczyna się bezwładem oczekiwania, kończy pijaną taneczną euforią. Znieruchomienie gości za stołem i Cyganów rwących się do grania prowadzi do sytuacji, w której każdy ruch ręki staje się wydarzeniem. A potem nagły wybuch ruchu i zgiełku: wpada dwóch pijanych, pierwszy w płaszczu o żołnierskim kroju sięga za pazuchę, co wywołuje zbiorowy krzyk przerażenia, i wyciąga przeznaczony dla nowożeńców czerwony kwiat; drugi usprawiedliwia nieobecność oczekiwanego gościa z komitetu związkowego i sięga po kieliszek. Napięcie pryska, zaczyna się zabawa. Parokrotnie jeszcze, dochodzi do starć między jej uczestnikami, ale klimat trochę się zmienia.
W krzyżujących się melodiach i rytmach pojawia się ton, jakby z romansów Wertyńskiego, w pijackie oszołomienie wkrada się nuta melancholii. To łkanie Prisypkina z powodu losu wyczytanego z jego ręki, ale nie przepowiedzianego przez wystraszoną Cygankę, to zbiorowa chęć zapomnienia. Obraz staje się surrealistyczny, gdy biały welon panny młodej rozwijając się bez końca oplata stół, biesiadników i tancerzy. Bezbłędnie komponuje się z tą sceną optymistyczny popis gimnastyczno-instrumentalny oddziału straży pożarnej, zamykający wydarzenia roku 1929.
Chociaż ogólne założenia inscenizacyjne się nie zmieniają, chociaż te same funkcje spełnia muzyka, chociaż nie brak orkiestr, pochodów, rewii i strip-teasu, druga część "Pluskwy" pokazuje głównie bezbarwność świata nowej cywilizacji. Majakowskiego utopijny rok 1979 musiał być przez Konrada Swinarskiego porównany z teraźniejszością. Wziął z niej to, co się w przewidywaniach pisarza sprawdziło: wysoką technikę. Bawił się nią chyba. Skoncentrował się przecież na ludziach.
Wynika z tego fakt dla warszawskiego przedstawienia istotny: ludzie są na scenie ugłaskani, wymusztrowani, higieniczni i wyjałowieni psychicznie, ale pozostają ludźmi. Niektórzy nawet zachowali coś indywidualnego: stary robotnik przynoszący w papierze śniadanie do pracy, profesor-lekarz mający współczujące odruchy, zadziorny chłopiec z procą. Dziwnie łatwo wszyscy poddają się pokusom, które odświeża obecność Prisypkina. Nie wyzbyli się fałszywych uśmiechów adresowanych do szerszego audytorium lub do przełożonych. Biało noszące się społeczeństwo nie zmieniło natury ludzkiej, tylko nałożyło jej inne więzy. Zderzenie z nim, przywróconego życiu Prisypkina rodzi konflikt na płaszczyźnie jednostka-zbiorowość, nie wynikający z natury, której słabości są podobne.
Obecność Prisypkina w aseptycznym świecie ujawnia zastanawiający lęk zbiorowości przed tym, co odmienne i jeszcze bardziej zastanawiający brak pewności co do wytrwania przy panujących zasadach. Dotyczy to głównie alkoholu, papierosów i erotyki, ale czy tylko? Wielkiej roli Tadeusza Łomnickiego zawdzięczamy, że podpity i brudny Prisypkin staje się postacią heroiczną broniąc małego, byle jakiego, ale własnego "ja". Łomnicki buduje rolę w pewnej ciągłości i to biedne ,.ja" odkrywa już wtedy, gdy Prisypkin robi z siebie błazna, wżeniając się w zakład fryzjerski. Odkrywa je w poczuciu wyobcowania, w zmęczeniu, ociężałości, wysiłku, jakiego wymaga przystosowanie. W drugiej części nie od razu wraca do tych akcentów. Gra Prisypkina sprytnego, infantylnie i rozkosznie nabierającego profesora, złośliwie prowokującego pilnujących go lekarzy. Zamknięcie w klatce, całkowita degradacja i niemożność porozumienia stwarzają sytuację, która nadaje Prisypkinowi rys tragiczny. Łomnicki dowodzi, że nawet strzęp ludzki ma prawo do tragizmu. Odzyskuje człowieczeństwo odruchem buntu. Poskramianie tego człowieczeństwa jest sceną okrutną i przejmującą. Prisypkina atakują wyposażeni w pejcze porządkowi, ale poraża go strzał, po którym zwija się jakby trafiony. Wraca do klatki sterroryzowany niby zwierzę.
Współpraca z wybitnym reżyserem daje zwykle szansę aktorom, którzy chcą z niej skorzystać. W "Pluskwie" poznaliśmy dramatyczne możliwości Bożeny Dykiel, która jest skupiona, oszczędna i prosta. Nieprzewidziana w sztuce, zaimprowizowana w przedstawieniu rola bez słów Anity Dymszówny jako partnerki Olega Bajana (Zdzisław Wardejn) staje się jedną z pierwszoplanowych, co świadczy o umiejętnościach aktorki. Wielu epizodom drugiej części przydałoby się jednak lepsze aktorstwo. Jest coś charakterystycznego w tym, że bez kostiumu i stylizacji aktorzy wpadają w stereotyp, niby współczesny, całkowicie pozbawiony naturalności.