Artykuły

Bardziej krasnal niż kat

"Sprawa Dantona" w reż. Jana Klaty w Teatrze Polskim we Wrocławiu. Pisze Marcin Kościelniak w Tygodniku Powszechnym.

"Sprawa Dantona" potwierdza, że polityczny teatr Klaty to projekt nie tylko ciekawy i oryginalny, ale także perfidny i uczciwy.

Jeszcze podczas wejścia publiczności dwaj aktorzy krzątają się wokół usadowionego w wannie kolegi. Przyglądają się, sprawdzają coś na trzymanych w dłoniach kartkach, konsultują, po czym podchodzą do wanny - zmieniają ciut położenie głowy, linię zwisającej bezwładnie ręki - i znów wycofują się, by z dystansu ocenić dzieło. Klata cytuje "Śmierć Marata" Jacques'a-Louisa Davida i szuka tamtego patosu, tamtej wzniosłości. Tamtego formatu. Tylko po to, by wraz z początkiem spektaklu grzecznie podziękować i zwrócić to wszystko do muzeum.

Bohaterowie z papieru

Na scenie - baraki, blaszaki, kartonowe pudła. Wchodzą: z jednej strony ubrani na czarno jakobini, z drugiej drużyna Dantona, w kolorach tęczy. Kostiumy skrojone poniekąd na wzór historycznych, bo i peruki, i pończochy, i koronki. Aktorzy noszą je jednakbez wdzięku, nieumiejętnie, jakby to były dresy, nie tiule. A i samym kostiumom czegoś nie dostaje: wydają się nieco znoszone, lekko przepocone, jakby z "ciuchów na wagę". Albo - jeszcze lepiej - z teatralnej garderoby. Lepiej, bo istotna jest właśnie umowność, teatralność całego tego anturażu, mniej zaś - jak to nieraz u Klaty bywało

- jego aluzyjność. Gdyby na scenę spojrzeć z oddali, z "wysokości", że tak powiem - rzecz wyglądałaby zupełnie jak jakaś quasi-bożonarodzeniowa szopka zmajstrowana z tego, co rok w rok znosimy ze strychu.

Od tego zaczyna się dialog Klaty z Przybyszewską: od zaznaczenia dystansu, jaki dzieli nas od praktyki traktowania rewolucji francuskiej - traktowania polityki w ogóle - jako historii zapisanej wielkimi literami. Rozdział, który można datować od "Śmierci Marata" gdzieś po "Dantona" Wajdy - jest zamknięty. Wycięci z papieru bohaterowie w wyciętych z papieru dekoracjach - oto obowiązujący punkt widzenia. Spektakl trwa ponad dwie godziny, w ciągu których to, co wydaje się estetycznym wytrychem, nabiera mocy politycznej deklaracji.

Na początku jest po prostu niefrasobliwie. Misternie naszkicowany przez Przybyszewską portret rewolucji Klata banalizuje, sprowadza do poziomu karykatury. Z premedytacją stosuje rozwiązania naiwne, wulgarnie proste, odsłaniając już nie tylko szwy teatralnego świata, ale pozwalając, by na wierzch wylazły trociny. Im dalej się posuwa, im bardziej jest zawzięty, tym efekt jest bardziej udany. Jak w scenie spotkania Robespierre'a z Desmoulinsem, której erotyczny podtekst został nie tylko wydobyty na wierzch, ale - w obrazie biseksualnego trójkąta, z żoną Desmoulinsa jako tą trzecią - doprowadzony do granic karykatury. Zresztą: miejsce, w którym Klata odrzuca inscenizacyjne wyrafinowanie, jest także miejscem artystycznej deklaracji, punktem wyjścia dla poszukiwania własnej estetyki. To praktyka znana z j ego poprzednich spektakli - tutaj tylko wyrazistsza, czy może wyraźniej obliczona na efekt.

Z drugiej strony - Przybyszewską traktuje się tu zupełnie serio, z zaufaniem i drobiazgową uwagą. Nawet przesadną: miejscami spektakl jest zbyt gęsto wypchany tekstem, jakby Klata nie umiał zrezygnować z żadnej błyskotliwej linijki. Reżyser z namaszczeniem podąża za Przybyszewską tam, gdzie autorka wnika pod podszewkę rewolucji, szukając ukrytych mechanizmów, tropiąc podskórne motywy - i pozbawia ją resztek złudzeń. Wielkie polityczne pojedynki, w których padają wielkie słowa, za którymi stoją wielkie myśli, brzmią tu brutalnie nie tylko dlatego, że skrywają niskie intencje - ale dlatego, że są bezosobowe. Wypowiadane nie tyle przez ludzi, co przez groteskowe figury, marionetki, które nie możemy podejrzewać już nie tylko o nic dobrego - ale także o nic złego... Ludzie i słowa są tu jakby osobno, oddzieleni przepaścią, która pytanie o odpowiedzialność czyni niepokojąco bezzasadnym. Kulminacją jest świetna scena, w której Robespierre i jego świta "nucą" Marsyliankę za pomocą pił tarczowych. Scena, którą należy dopisać do listy teatralnych aforyzmów Klaty, jakby stworzonych do cytowania.

Wywłaszczeni z rewolucji

Mimo wszystko nadal pozostajemy tu na poziomie teatru politycznego o przejrzystych założeniach. Ciekawiej zaczyna się krok dalej. Bo - takie odniosłem wrażenie - w geście pomniejszenia, degradacji bohaterów jest nie tylko coś prześmiewczego, ale także smutnego.

Dialog Klaty z Przybyszewską zaczyna się od zaznaczenia dystansu, jaki dzieli nas od praktyki traktowania rewolucji francuskiej - traktowania polityki w ogóle -jako historii zapisanej wielkimi literami.

Klata nie tylko nie chce - ale także nie może opowiedzieć o rewolucji, tak, jak to zrobiła Przybyszewska. Cytowane w programie kwestie bohaterów opatrzone są komentarzem: "ostatnie słowa wielkich ludzi" - i jest w tym obok satysfakcji także żal. Te słowa są ostatnie nie tylko dlatego, że nie dajemy im już wiary, ale także dlatego, że nie jesteśmy w stanie zacytować ich tak, by nie brzmiały fałszywie. Obrona Dantona przed sądem zmienia się w boysbando-wy występ przy dźwiękach Culture Club. Patrząc z tej perspektywy słowo "rewolucja" - przywołane tu w różnych wykonaniach, od T-Rexa po Tracy Chapman - rozmienione na drobne, odmienione przez wszystkie miejsca list przebojów, zostaje nam odebrane. Jesteśmy wydziedziczeni, wywłaszczeni z rewolucji. Zresztą - nie jest to tak jednoznaczne. Klata nie traktuje popkultury jak obcego ciała, przeciwnie: przyznaje jej -choć nie zawsze i oczywiście nie w każdej postaci - możliwość wyrażania prawdy. Tyle że ta prawda jest czasem bardziej pokrętna, niż byśmy sobie tego życzyli.

Tym specyficznym tonem, wyzierającym spod rozbuchanego, rozchichotanego sztafażu inscenizacyjnego, spektakl mnie zdobył. W warszawskich "Szewcach u bram" - pierwszej wycieczce Klaty w rejony rewolucji - ten ton brzmiał jawniej, przez to mniej dotkliwie. Chociaż inscenizacyjnie "Szewcy" wydali mi się ciekawsi: Klata potrafił tam zrezygnować z teatru, bezkompromisowo kultywując sceniczną nudę. "Sprawa Dantona" jest pod tym względem mniej wyrachowana, bezpieczniejsza. Właśnie to zarzuciłbym spektaklowi: nie, że bywa mało zajmujący, ale - mało męczący. Reżyser każdą scenę chce jakoś ograć, zamarkować; tymczasem właśnie te momenty, kiedy aktorzy po prostu stoją i prowadzą dialog, działają odświeżająco. Taki teatr konwersacyjny paradoksalnie wydaje się najdalej posuniętym eksperymentem.

Ale "Sprawa Dantona" jest przede wszystkim potwierdzeniem, że polityczny teatr Klaty to projekt nie tylko ciekawy i oryginalny, ale także perfidny i uczciwy. Teatr, który demaskuje, obnaża mechanizmy władzy - zaraz potem demonstrując, jak sam, chcąc nie chcąc, jest w nie uwikłany. Teatr, który przyznaje się do bezsilności. Żarliwy - i autoironiczny jednocześnie.

Spektakl, jakby w charakterze puenty, kończy inscenizacyjna wolta. W takt kakofonicznej muzyki, przy wygaszonym świetle aktorzy biegają bez ładu i składu, powtarzają mechanicznie gesty - jakby w tej politycznej szopce pękła sprężyna i teraz bohaterowie na dobre uwięzieni zostali w trybach chaotycznej, nieprzewidywalnej historii. Robespierre i Saint-Just jako gadające głowy wystające z kartonowego pudła. A za nimi czerwono zakapturzona kobieta - personifikacja rewolucji. Bardziej krasnal niż kat.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji