Artykuły

Warszawskie Spotkania Teatralne. Dzień Trzeci

Oto jedne z najciekawszych postaci polskiego teatru zebrały się, żeby ponarzekać. Pogłaskać się wzajemnie po główkach i utwierdzić we wspólnym cierpieniu. A czasem warto pomyśleć trochę przeciwko sobie. Wyobrażam sobie, jak dotknięci do żywego adwersarze - Mościcki, Pawłowski, Wakar - siadają za stołem i nagrywają kontr-dyskusję. A krecha dzieląca oba środowiska wydatnie się pogrubia. I na co zacieranie granic z "Kartoteki"? - o "Kartotece" w reż. Michała Zadary z Wrocławskiego Teatru Współczesnego i pokazie filmów Michała Zadary w Café Kulturalna prezentowanych podczas Warszawskich Spotkań Teatralnych/Zadara.pl pisze Jan Czapliński z Nowej Siły Krytycznej.

Całkiem niedawno w "Albośmy to jacy, tacy" Piotra Cieplaka słyszeliśmy żartobliwy komentarz do bezczelnych roszczeń widza, uparcie domagającego się od teatru linearnej fabuły, kompletnych historii, wyrazistych bohaterów i, oczywiście, zachowania przyzwoitej ilości szacunku dla publiczności, która płaci i może w związku z tym wymagać - "kupiłem bilet i chcę wiedzieć, co było dalej!" Michał Zadara w "Kartotece" nie tylko nie ma zamiaru mówić, "co było dalej", ale najwyraźniej nie ma nic przeciwko temu, żebyśmy w trakcie spektaklu po prostu wyszli. W sporej mierze poprowadził bowiem przedstawienie tak, by widz wyniósł z niego dokładnie tyle, na ile będzie miał ochotę, czy też inaczej - by mógł w nim uczestniczyć na tyle, na ile chce. A jak już nie chce, to może na chwilę wyjść na zewnątrz - przy odrobinie szczęścia tam też spotka aktorów, którzy co prawda posługują się tekstem Różewicza, ale nie zależy im ani trochę, by można ich słowa wyraźnie i z oddali usłyszeć. Rozmawiają między sobą - żeby ich po(d)słuchać, trzeba do nich podejść. Trzeba zacząć uczestniczyć.

W potężnej hali dawnego "Konesera", wzbogaconej w ramach spektaklu tylko dwoma, długimi podestami, Zadara zaprosił do podwójnego uczestnictwa - celowego i przypadkowego. O celowym decyduje widz - podczas przedstawienia chodzi tam, gdzie akurat mu się podoba, słucha tych aktorów, których akurat chce słuchać. Można, oczywiście, zrezygnować z modelu "chodzonego" i przysiąść po prostu na jednym z podestów, oglądając te partie spektaklu, które przeznaczone są dla wszystkich. I wtedy jednak, prędzej czy później, przeciśnie się obok nas uciekająca przed kimś Lena Frankiewicz, czy zaśnie nam pod nogami na kwadrans Jan Peszek - nieuchronnie wciągając nas do swojego świata, czyniąc z nas przypadkowych przechodniów, zatrzymujących się na chwilę przy różewiczowskim Bohaterze. Bohaterem są jednak w spektaklu Zadary po trosze wszyscy aktorzy, wymieniający się jego kwestiami w szeregu równoległych zdarzeń i scenek. Teatralny świat "Kartoteki" okazuje się w związku z tym światem fragmentarycznym i poszatkowanym, światem, którego nie można objąć i zrozumieć w całości, bo dostępny nam jest zawsze tylko jego przypadkowy wyrywek. Problem polega na tym, że nawet w ramach tego wyrywka, który, zdawałoby się, czyni relację między aktorem a widzem relacją bardzo prywatną i bliską, który sytuuje aktora i widza w tej samej przestrzeni - faktyczne porozumienie pozostaje niedostępne. Anonimowo przysłuchujemy, lub przyglądamy się oddalonym o pół metra aktorom i nie dostajemy szansy na przełamanie tej anonimowości. Gra aktorów, wzięta w nawias sztuczności, wygłupu, uśmieszku, buduje wyraźną granicę pomiędzy nimi - Bohaterami, a nami - przypadkowymi przechodniami. Okazuje się, że zatarcie granicy między widownią i sceną nie służy wcale dekonwencjonalizacji porozumienia - przeciwnie, wciągnięcie do uczestnictwa jest pewnym pozorem. Początkowa fragmentaryczność przeradza się w rozpad - wyrywkowy jest już nie tylko sposób bycia w świecie "Kartoteki", ale również język, którym posługują się aktorzy. Prowadzi to do zrównania struktur scenicznej rzeczywistości i jej języka, do zapętlenia, w którym okazuje się, że skuteczność języka, którym dysponujemy do opisu rzeczywistości, jest dokładnie tak samo przypadkowa, jak sposób jej kształtowania. Tak, jak naszym udziałem staną się tylko fragmenty wszystkich wydarzeń spektaklu, tak samo dane nam będzie zrozumieć tylko fragmenty z tego, co mówią aktorzy - zapamiętać hasła, pojedyncze zdania. "To jest teatr na miarę naszych wielkich czasów". A prawdziwa w tej sytuacji pozostaje nie tyle komunikacja, co cielesny kontakt - wpadający na widzów aktorzy, ich krzyki, bieganina, zmęczenie i pot na twarzach.

Wspomniałem o scenach, które - obok poszatkowanego porządku całości - przeznaczone są dla wszystkich. W pamięci pozostaje przede wszystkim kulminacyjna scena "wojenna" - potęgowane przez megafony krzyki, naśladowania karabinowych wystrzałów, ostre, błyskające światło, nieprzyjemny hałas. Wobec kształtu całego przedstawienia, scena ta nabiera wymiarów totalizujących - zagarnia na chwilę całość spektaklu, bezpardonowo scala wszystkie wydarzenia w jedno, wybrzmiewa mocno i dosadnie. A potem, jakby nic się nie stało, poszatkowana rzeczywistość toczy się dalej, nie wyciągając żadnych konsekwencji z łatwości, z jaką przerodziła się w wojenną jedność. I mogłaby się tak pewnie toczyć w nieskończoność - "Kartoteka" Zadary nie ma swojego początku (kiedy wchodzimy do hali "Konesera", aktorzy już grają), mogłaby równie dobrze nie mieć końca. W pewnym momencie - choć mógłby to być każdy inny - aktorzy zostają po prostu zagłuszeni. Niezależnie od nich, niewidzialna siła ucina tę narrację, wszystkie wydarzenia, nasze uczestniczenia i nie-uczestniczenia, zagłusza ciekawy - bo niejednorodny i nieoczywisty - świat "Kartoteki".

Po spektaklu można było udać się na swoisty epilog - prezentację filmów Michała Zadary w klubie festiwalowym. Myślę, że bez nich byłoby ciekawiej. O ile film pt. "Marecki" mógł - w zależności od poczucia humoru - śmieszyć lub nie, bo był po prostu filmem fabularnym, o tyle "Film z aktorami" - krótkie teoretyzowanie na temat aktorstwa w wykonaniu trójki aktorów - wybrzmiał jak niepotrzebny komentarz do sposobu gry w "Kartotece". Odkrywanie zależności między aktorem a graną przez niego postacią w wydaniu la Pollesch (łącznie z problemem bicia na scenie - vide "Hallo Hotel!") wydaje się mocno odtwórcze. Nieprzekonujący był również - a może przede wszystkim - "Film krytyczny' - nagranie z dyskusji Zadary, Moniki Pęcikiewicz, Jana Klaty, Pawła Demirskiego i Bartosza Frąckowiaka. Zaprzyjaźnione towarzystwo zebrało się, by ponarzekać na stan polskiej krytyki. Że nie rozumie, że gloryfikuje postać reżysera (bo to wcale nie Zadara umieścił "Wesele" w kiblu, tylko scenograf; a i Klata miał, jak się zdaje, niewiele wspólnego z umieszczeniem "H." w Stoczni), że nie ma aparatu pojęciowego. Nie chcę szczególnie ironizować - bo ze smutną diagnozą jestem się w stanie zgodzić. Niesmak wywołuje co innego - oto jedne z najciekawszych postaci polskiego teatru zebrały się, żeby ponarzekać. Pogłaskać się wzajemnie po główkach i utwierdzić we wspólnym cierpieniu. Zamiast na dyskusję zaprosić jakiegokolwiek krytyka, zamknęli się we własnym gronie i z poważnymi minami ferują wyroki. A czasem warto pomyśleć trochę przeciwko sobie. Wyobrażam sobie, jak dotknięci do żywego adwersarze - Mościcki, Pawłowski, Wakar - siadają za stołem i nagrywają kontr-dyskusję. A krecha dzieląca oba środowiska wydatnie się pogrubia. I na co zacieranie granic z "Kartoteki"? Na koniec mdły dowcip Klaty, który mimochodem został mi w pamięci: to niewiarygodne, że stopień obrzydzenia teatrem jest najwyższy akurat wśród krytyków. Swoją drogą, czy to nie niewiarygodne, że stopień tworzenia kiepskich spektakli jest najwyższy akurat wśród reżyserów?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji