Ostatnie spotkanie Warszawy ze Swinarskim
Śmierć zabrała reżysera, zespół dokończył dzieło. Ci, którzy znali obyczaj i temperament Konrada Swinarskiego wiedzą, że właśnie podczas prób generalnych nadawał przedstawieniu rytm, klamrował wewnętrzne spoiwa, czyścił z rozmazań. To chyba słusznie, iż nikt tej pracy nie dokonał za Niego: obcujemy z przedstawianiem, którego reżyserskie autorstwo jest nie skażone, a ascetyzm wstrzymanych przez śmierć w pół biegu mise en scene pozwala obserwować wywód, jaki na materiale "Pluskwy" prowadzi Swinarski. Jeszcze chwilami na etapie zapisanej w brulionie eksplikacji (chyba jedynie scena wesela Prysypkina jest skończona. I jest to scena oszałamiająca bogactwem pomysłów)!
Majakowski pisał "Pluskwę" przeciwko mieszczaństwu. To oczywiście rzeczywistość NEP-owska dostarczała przykładów: mieszczaństwo skończone jako siła polityczna próbowało opluskwić rewolucję, oferowało jej swoją moralność, co bedąc de facto amoralnością, łasiło się wygodną swobodą swych norm. Jednostki dawały się skusić lub przekupić, taką jednostką jest w "Pluskwie" Prysypkin. Majakowski pisał więc "Pluskwę" i przeciwko Prysypkinom. Fakt, że na prapremierowym przedstawieniu w 1929 r. kreujący tę postać świetny aktor, Igor Ilijński, ucharakteryzował się na samego autora, niechże tu nie mąci sprawy; rzekome podobieństwo brzmiało tym groźniej: ofensywa mieszczaństwa zagrażać mogła każdemu. I ta tradycyjna interpretacja "Pluskwy" - przeciw miesz-czaństwu, jako stylowi życia, przeciw Prysypkinom jako ludziom dotkniętym moralną egzemą, obowiązuje na scenach do dziś. Upływ czasu kazał jedynie przekomponować akcenty: z agitki ku grotesce. Taką właśnie - wspaniale feeryczną, niezaprzeczalnie zabawną "Pluskwę" pokazał na zeszłorocznym Biennale di Venezia Teatr Satyry z Moskwy.
Swinarski zamyślił rzecz inaczej, zamyślił jawnie dwuczęściowo. Część pierwsza to karykaturalne migawki z lat NEP-u. Jawi się przed nami Majakowski satyryk, ale i poeta, ale zwłaszcza komunista. Obyczajowe fotografijki z życia fryzjerskiej familii Renesans aż bulgoczą od żółci, są śmieszne, lecz śmiesznością wykpioną; handlarzom spod Uniffermagu, Dawidowi Osipowiczowi i jego gościom przeciwstawiony jest przecież świat ludzi, do których należy przyszłość.
Oczywiście, to nie jest przyszłość z drugiej części tego widowiska. Swoją utopią "roku 1979" (kiedy to klinicznie białe "automatony" ożywiają zmarłego przed pół wiekiem Prysypkina) zarysował Majakowski dość pobieżnie, Swinarski nie próbuje jej nawet identyfikować ze światem, co przez ten czas nadszedł. Swinarski buduje utopię własną, niezbyt się nią zresztą (tu zgodny jest z Majakowskim) interesując. Ale dedykuje jej ważkie wskazanie: niezależnie od struktury świata główną wartością pozostaje w nim człowiek. Każdy. Nawet Prysypkin. O ocalenie każdego należy walczyć, nikogo nie wolno spisywać na straty. Tekst sztuki każe Prysypkinowi przegrać ("automatonów" opluskwić nie zdołał, za to one zdołały go unicestwić), materia widowiska krzyczy, iż każda przegrana człowieka bywa tragiczna. I tragicznie brzmi finał tej "Pluskwy".
Że się ten zamysł (z litery tekstu jawnie nie wychodzący, choć zgodny z tym, co o ideach Majakowskiego wiemy) Swinarskiemu sprawdził, zasługa w znacznym stopniu Tadeusza Łomnickiego. Prysypkin to bodaj czy nie najświetniejsza kreacja aktora od czasów Artura Ui, a zarazem wspaniała lekcja poglądowa na temat dialektyki, rozumianej jako jedność i walka przeciwieństw. Prysypkin Łomnickiego ma butną, głupią pozę nuworisza, gdy zaleca się do biustów i rubli familii Renesans. W swych pokrzykiwaniach i podrygach jest przecież śmieszny, a przez śmieszność jakoś sympatyczny, sympatyczny bo arcyludzki. Prysypkin Łomnickiego zderzony ze światem "automatonów" budzi współczucie swoją bezradnością i osamotnieniem. Zachował przecież odruchy zezwierzęcenia. I choć widz rad by mu pomóc, posmak odrazy całkowicie nie niknie. Zaś cały ten misterny rysunek postaci potrafił Łomnicki rozpracować w mnogość smakowitych detali, gdzie barwa i natężenie głosu, gdzie mięsistość ruchu, gdzie wyrazistość mimiki osiągają nośność absolutną.
Obok Łomnickiego kłębi się tłum postaci. Przekupnie, goście weselni, robotnicy, studenci, czekiści, Cyganie. A potem nieskazitelna biel ludzi z planu utopii, którą kraszą jedynie kolorowe stroje tancerek. W tym tłumie pochwalić wypada wszystkich. Przykładowa karność ansamblu Hanuszkiewicza została tutaj wzmożona świadomością, by niczego nie uronić z próśb zmarłego reżysera. Skala samych zadań wyróżnia z tłumu ZDZISŁAWA WARDEJNA (pełen lumpowskiej elegancji, błyskotliwy w swych cynicznych perorach Oleg Bajan), TADEUSZA JANCZARA (z mocą i prawdą mówi robociarskie deklaracje ślusarza), WOJCIECHA BRZOZOWICZA (nadał miękką wrażliwość postaci Profesora). Dowcipną pomysłowością w naszkicowaniu swych epizodów kazali się zauważyć BOHDANA MAJDA (Elzewira Renesans), JAN CIECIERSKI (fryzjer Renesans), ALEKSANDER DZWONKOWSKI (Drużba), MAŁGORZATA LORENTOWICZ (Turystka), BARBARA SUŁKOWSKA (Dziewczyna). Scenograficzna wizja EWY STAROWIEYSKIEJ podporządkowana została w stopniu całkowitym idei reżysera, wzbogacając ją w pierwszej części spektaklu o uroczą barwność detali, w drugiej części - budując wyraziste kompozycje z bieli: upiornie czysty świat nieistniejącego "roku 1979"...
Ostatnie spotkanie Warszawy z Konradem Swinarskim... Ten spektakl jeszcze uwydatnia ogrom straty, jaką poniosła polska sztuka teatralna.