Artykuły

Tłumaczka

"Zaścianek" - szóstą księgę "Pana Tadeusza" w Krakowskim Salonie Poezji czytała Teresa Budzisz-Krzyżanowska. Pisze Paweł Głowacki w Dzienniku Polskim.

Gipsowy gość ruszył gipsową głową? Albo to zwid, albo realność, albo maleńka atrakcja inscenizacyjna, albo też wszystko naraz. Teresa Budzisz-Krzyżanowska zaczyna czytać "Zaścianek", szóstą księgę "Pana Tadeusza" Adama Mickiewicza, a wokół szyi stojącego na złocistym walcu popiersia Moliera - nagły, biały obłok. Jak wtedy, gdy w kopczyk mąki ciśniesz surowym jajkiem bez skorupki.

Najpierw dwuwersowa, otwierająca księgę fraza Mickiewicza: "Nieznacznie z wilgotnego wykradał się mroku/ Świt bez rumieńca, wiodąc dzień bez światła w oku" - i nie więcej niż okruch sekundy po "oku" krótki chrobot skręcanej szyi gipsowej i napowietrzne korale, dryfujące w stanie nieważkości. Twórca "Don Juana" obrócił głowę w stronę pani czytającej "Pana Tadeusza"? Zastrzygł białym uchem? Wsłuchał się? Przestał marszczyć skamieniałe czoło? Uspokoił wyłupiaste oczy? Rumieńców nabrał nawet? Uśmiechnął się?

Ani to zwid, ani realność, ani maleńka atrakcja inscenizacyjna. Ot, obrazek po prostu. Mój obrazek, com go kilkoma słowami napaćkał, by jakoś zbliżyć się, choć o odrobinę, do czytania Budzisz-Krzyżanowskiej. Bo to z grubsza właśnie taka jest sztuka - sztuka miary takiej, że gipsy w jej stronę blade głowy kierują, uszy nastawiają i śmieją się trzeszcząco, uśmiechają się nad dryfującymi wokół szyi swoich koralami białymi, bo rozumieją wszystko, co czytane jest, słowo każde do spodu pojmują, choć - całkiem jak nasz Molier w foyer Teatru Słowackiego - po polsku od urodzenia ani dudu. Tak, rozumiały gipsy "Pana Tadeusza" wczoraj, na 230. Krakowskim Salonie Poezji, do spodu pojmowały cud "Zaścianka", choć na co dzień pojmują mało, coraz mniej, już prawie nic. No, bo niby co my dziś "łapiemy" w miarę gładko? Frazy z jakiego poziomu nie płoszą nas? Ile rozumiemy bez marszczenia czółek w popłochu? Dwie na krzyż wydrukowane d...? Czy może już tylko jedną?

We wnętrzu twarzy Budzisz-Krzyżanowskiej, tam, za wargami, w tańcu części miękkich i twardych, w imadłach biało-różowych, gdzieś tam jest sekret - tam słowa, nie przestając być słowami, zaczynają być zarazem tym, co znaczą. Dlatego gips nie musi znać polszczyzny, by rozumieć Mickiewicza, gdy czyta Budzisz-Krzyżanowska. Ona czytane tłumaczy na - ludzką czułość, która przecież jest poza, a raczej ponad językami. Tłumaczy na czułość, albo na wściekłość, albo na łzę bądź uśmiech. Gips rozumie to dobrze, nade wszystko zaś rozumie, wreszcie rozumie, że słuchane zdania nie mogą być inne - muszą być tylko takie, jakie są. Tu niczego nie da się rzec inaczej - krócej, dłużej, groźniej, łagodniej, zrozumiale, itd., itp. - bo zmiana każda to zarżnięcie poematu.

Kiedy Budzisz-Krzyżanowska mówi: "Nieznacznie z wilgotnego wykradał się mroku/ Świt bez rumieńca, wiodąc dzień bez światła w oku" - nawet najtępszy gips pojmuje, że tylko najtęższy kretyn może żądać czytelniczego ułatwienia na poziomie "perły" takiej dajmy na to: "Rano brzydko było". "Pan Tadeusz" jest nieusuwalną koniecznością słów, które nań się składają. Koniecznością tylko takich słów i wyłącznie w takim intonacyjnym układzie. Gips odwieczną tę prawdę przyjmuje wreszcie do wiadomości, z każdym wersem ją przyjmuje, ale też z każdą kolejną ciszą lęka się, czy to czytanie aby nie skończy się nagle, wręcz gwałtownie, dokładnie tak, jak księgę szóstą urywa, niby urywa sam Mickiewicz...

Rzeczywiście, czytająca "Zaścianek" Budzisz-Krzyżanowska folguje wszelkim aktorskim namiętnościom. Tu nie ma żartów, nie ma nawet cienia "zmiłuj się". Jeszcze nikt żadnej z pięciu ksiąg poprzednich nie wykonał z takim, rzekłbym, rozmachem gardła i dłoni. Od samogłosek do granicy pęknięcia rozciągniętych w szepcie, po altowy krzyk, bezlitośnie trykający mosiężny żyrandol. Od ręki jakby zamarzniętej na szklanym blacie stolika, po dziesięciopalczastą furię tuż nad czarną "gruszką" przerażonego mikrofonu.

Więcej powiem na koniec. Otóż, gdy Józef Opalski, by uspokoić furie, puszczał z płyt muzykę Karola Szymanowskiego i Wojciecha Kilara - nikt, nawet mój druh Krzyś, który niedawno, po wielu latach straszliwej mordęgi, wreszcie zdołał Opalskiemu wytłumaczyć, kto zacz Szymanowski i Kilar, nawet więc Krzyś, ostoja spokoju, nie mógł mieć pewności, że Budzisz-Krzyżanowska nie zerwie się i nie grzmotnie pięścią w pudło milczącego fortepianu. Takie to było czytanie. Nieogarnione. Z zegarmistrzowską precyzją nieogarnione.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji