Ostatnie dzieło Swinarskiego
Początek sezonu teatralnego w Warszawie zapowiadał się wcześnie i okazale. "Pluskwa" Włodzimierza Majakowskiego w Teatrze Narodowym. Premiera już 2 września, w reżyserii Konrada Swinarskiego, który ostatnio odnosił takie triumfy, a w stolicy nie pracował od lat dziesięciu. Niecierpliwe oczekiwanie zamieniło się w wielką żałobę. Na dwa tygodnie przed premierą Konrad Swinarski zginął w katastrofie lotniczej pod Damaszkiem. Dla teatru polskiego był to cios, po którym nie łatwo się pozbierać. Strata, dla której utarte określenie: niepowetowana, nabiera całej pełni znaczenia. "Pluskwy" w Teatrze Narodowym słuchało się ze ściśniętym sercem. Fajerwerki dowcipu strzelały zgłuszone i przyćmione bólem, że nigdy już nie ujrzymy artysty, który jakże by się sam bawił na tym przedstawieniu. Nie ujrzymy jego twarzy rozświetlonej delikatnym, ironicznym, a życzliwym ludziom uśmiechem.
Swinarski już raz inscenizował "Pluskwę" w Schiller-Theater w Berlinie Zachodnim w roku 1964 razem z Ewą Starowieyską, która i tym razem w Warszawie była twórczynią scenografii. Zdobył wtedy nagrodę niemieckich krytyków teatralnych i ogólne uznanie. Nie widziałem tamtego przedstawienia, ale nie mam wątpliwości, że warszawskie jest od niego odmienne. Z pewnością bardziej kameralne, skoro w berlińskim przewijał się przez scenę tłum 250-osobowy, choć i w Warszawie aktorów i statystów jest około osiemdziesięciu. Ale to różnica raczej zewnętrzna. Inne są ważniejsze. Przez dziesięć lat Swinarski rozwinął się fenomenalnie, wzbogacił niepomiernie swoje widzenie świata, życia, teatru. Teatr jest instrumentem niesłychanie czułym. Ta sama sztuka wystawiona przez tego samego reżysera w innym czasie i innym miejscu musi zagrać inaczej - jeżeli, oczywiście, jest to reżyser myślący i czujący. Z drugiej strony sam utwór z biegiem lat nabiera innego rezonansu. "Pluskwa" w roku 1929, kiedy ją pierwszy raz wystawiono w Moskwie, była ostrą demaskacją ówczesnego filisterstwa, gwałtownym atakiem na kołtuństwo i kołtuna triumfującego w eks-robociarzu, Prysypkinie, a w drugiej części przyszłościową za lat 50 - utopią: jak będzie wyglądał świat w roku 1979. Jesteśmy już bardzo blisko tej daty i możemy porównywać. Kołtuństwo, chwalić Boga, miewa się w dalszym ciągu doskonale - choć nieco inne przybiera formy, a o świecie dzisiejszym Majakowski coś niecoś przenikliwie przewidywał, coś niecoś zaś roił naiwnie. Można w tym uznać słabość, a można też zobaczyć dodatkowy urok sztuki, która zresztą przeszła już do klasyki światowej.
O klasyce zaś sam Majakowski kiedyś powiedział: "Ku naszemu największemu zmartwieniu musimy stwierdzić, że wielkie dzieła sztuki umierają, zdychają, ulegają rozkładowi i nie mogą teraz oddziaływać tak, jak oddziaływały niegdyś, nie mogą uwydatniać pewnych problemów tak, jak robiłby to, gdyby były jeszcze żywe. I dlatego wielkie uznanie należy się człowiekowi, który z tych czy innych powodów ożywia umarłych i wystawia tę sztukę, jeżeli wystawia ją tak, żeby zmarły dziesięć razy przewrócił się w grobie z zadowolenia albo niesmaku".
Swinarski był takim człowiekiem, który ożywiał zmarłych w teatrze. W jego wspaniałych inscenizacjach romantyków czy Szekspira dawne dzieła pulsowały nowym, intensywnym życiem, odkrywały niespodziewane perspektywy, niepokoiły wieloznacznością i sprzecznościami. Inscenizacje te łączyły niesłychaną konkretność z bogatą teatralizacją, w której jednak nie było ani jednego szczegółu zbędnego. Swinarski należał do tych nielicznych dzisiaj reżyserów, którzy pozostają wierni autorowi i jego dziełu. Nie lubił nawet skrótów, a cóż dopiero przestawiania tekstu, jego trawestacji, aktualizowania na siłę czy wymyślnego, a pustego, efekciarstwa. Szanował autora i epokę. Dla lepszego poznania aury historycznej i środowiskowej, w której tworzyli pisarze, odbywał specjalne podróże. Przed "Dziadami" przebywał na Wileńszczyźnie, dla Szekspira zrobił pielgrzymkę do Stratfordu, atmosferą Wyspiańskiego wystarczająco oddychał w Krakowie. Także dla "Pluskwy" chciał pojechać do Moskwy, by porozmawiać z legendarnym odtwórcą roli Prysypkina na prapremierowym przedstawieniu, znakomitym aktorem Igorem Iljińskim, ale różne zajęcia pokrzyżowały te plany.
W "Pluskwie" w Teatrze Narodowym odbiły się wszystkie naczelne cechy twórczości Swinarskiego. Przedstawienie jest niewykończone, zabrakło ostatnich decydujących prób. Widać to wyraźnie, zwłaszcza w części drugiej. Ale ma znamiona wielkości jego twórcy. Swinarski, jak zawsze, jest tu absolutnie wierny tekstowi i autorowi. Nawet muzyka strażacka jest po myśli Majakowskiego, który kiedyś w rozmowie z Szostakowiczem powiedział, że taką muzykę wyobraża sobie w "Pluskwie". Jest wierny Majakowskiemu w konkretności przedmiotów, w brzydocie otoczenia i osób, ich stroju i zachowania się, komponując z tego rzeczywistość teatralną o swoistej piękności. Jak bezbrzeżnie smutne jest handlowanie w początkowej scenie pantomimicznej, rozciągniętej niemal do granicy wytrzymałości widza. Jak odrażające i zabójcze w swej wymowie jest potem pojawienie się Prysypkina w całym jego monumentalnym chamstwie. Jak wspaniale rozegrana jest scena wesela, gdzie Swinarski z paru odezwań rozbudował prześmieszny i przerażający zarazem obraz, w którym w końcu wśród pijackich szaleństw biały welon panny młodej oplata wszystko i wszystkich - scena, którą niewątpliwie zapisze historia teatru.
Przy tym jednoznaczny, plakatowy utwór Majakowskiego nabrał w tej interpretacji wieloznacznej migotliwości, skłonił się w stronę moralitetu o losie człowieka. Nic tu nie zostało uronione z konkretności sytuacji historycznej, z satyry na porewolucyjne mieszczanienie, z klasowego układu społecznego, z całego ohydnego balastu Prysypkina, który to balast i autor i reżyser odrzuca ze wstrętem i z całą gwałtownością. A jednak... Wszystkie te cechy są jakoś związane z gatunkiem ludzkim, skoro w owym szczęśliwym, wyobrażonym przez Majakowskiego świecie przyszłości zachowują swą moc łatwego zarażania i rozprzestrzeniania. Co więcej, ów świat przyszłości, przy wszystkich udoskonaleniach, nie jest znów tak zachwycający. Wysterylizowany, zautomatyzowany, wyobcowany z natury, bezuczuciowy, nudny, jałowy - nieludzki. W takim świecie, o zgrozo!, nawet tak nędzna i antypatyczna kreatura, jak odmrożony po latach Prysypkin, wydaje się kimś, kto zachował jakieś cechy człowieczeństwa. Rozpaczliwy, zagubiony, przerażony, niemal tragiczny. Poskromiony pejczem i pistoletem pozostanie w klatce w zoo sam ze swoją pluskwą jako okaz zwierzęcia, która jednak było także człowiekiem. Tak gra go Tadeusz Łomnicki. Niedźwiedziowaty. kanciasty, zapijaczony, nadęty, śmieszny, chamski - ohydny. Ale w końcowych momentach także żałosny, budzi litość, okazuje, że i w nim jest coś ludzkiego. Ta niezwykła kreacja aktorska stanowi również o wielkości przedstawienia.